Rozmowa z prof. Danutą Michałowską, współzałożycielką i aktorką Teatru Rapsodycznego
Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach i kiedy spotkała Pani po raz pierwszy Karola Wojtyłę?
- Początki naszej znajomości sięgają okresu tuż przedwojennego, konkretnie mówiąc poznaliśmy się w Studiu Teatralnym 39. Jednak bliższa znajomość rozpocznie się latem 1940 roku, kiedy to zebrała się grupa młodzieży, która była w sposób szczególny zainteresowana teatrem i wspólnie studyjnie pracowaliśmy nad niektórymi pozycjami teatralnymi. Zrealizowaliśmy drugi akt dramatu "Uciekła mi przepióreczka" Stefana Żeromskiego. Wiedzieliśmy, że utwór ten był bardzo niezwykłą pozycją, ponieważ Stefan Żeromski napisał go dla konkretnego aktora - Juliusza Osterwy. Tak szczęśliwie się dla nas złożyło, że Juliusz Osterwa akurat był wówczas w Krakowie, co skrzętnie wykorzystaliśmy, bowiem bardzo często chodziliśmy do niego do domu, rozmawialiśmy, i mogę chyba powiedzieć, że w jakiś sposób się nami opiekował. Grałam główną kobiecą rolę tego dramatu, oczywiście byłam bardzo dumna z tego powodu, a Przełęckiego, wielką rolę Osterwy, grał Julian Kydryński oraz jego bardzo bliski przyjaciel - Karol Wojtyła. Julian z Karolem poznali się na pierwszym roku studiów polonistycznych, ja do tej dwójki dołączyłam później, tak jak i inne osoby, które uczestniczyły w pracy w założonym przed wojną Studiu Teatralnym 39.
W lecie 1941 roku przez zieloną granicę przedostał się z Wadowic do Krakowa Mieczysław Kotlarczyk, który z Karolem Wojtyłą był bardzo zaprzyjaźniony. Ich przyjaźń była związana wspólnym zamiłowaniem i rozumieniem teatru. Kotlarczyk był polonistą, pochodził z Wadowic, z Karolem Wojtyłą znali się z teatru szkolnego, potem przyjaźń przeniosła się także na grunt prywatny. Nie tylko miłowali teatr, ale także mieli wspólne poglądy na polską sztukę, literaturę i często robili sobie wielkie plany przyszłościowe. Gdy państwo Kotlarczykowie znaleźli się w Krakowie, Karol Wojtyła natychmiast naszą grupę teatralną skontaktował ze swoim przyjacielem. Mieczysław Kotlarczyk zaproponował nam zupełnie inną pracę. 22 sierpnia 1941 roku na ul. Komorowskiego 7 w Krakowie, Kotlarczyk wygłosił exposé, w którym powiedział, że chce uteatralnić, udostępnić w żywym słowie arcydzieła literatury polskiej. Pierwszym takim arcydziełem, nad którym wspólnie rozpoczęliśmy pracę, a który również stał się zaczynem do powstania Teatru Rapsodycznego, był "Król Duch" Juliusza Słowackiego. Początkowo przy Kotlarczyku zebrała się duża grupa chętnych do współpracy, po czasie jednak zostało nas tylko pięcioro. Z całej tej piątki, poza Karolem Wojtyłą, wszyscy zostaliśmy aktorami.
Karol Wojtyła rapsodyków opuścił dopiero w 1943 roku, co wcześniej się działo z zespołem i jego założycielem Mieczysławem Kotlarczykiem?
- Państwo Kotlarczykowie zamieszkali w mieszkaniu rodziny Karola Wojtyły nad samą Wisłą przy ul. Tynieckiej. To maleńkie dwupokojowe mieszkanie nazywaliśmy katakumbami z dwóch powodów, po pierwsze było to ciemne mieszkanie położone w suterenie, po drugie spotykaliśmy się tam tajnie. W jednym pokoju mieszkał Karol Wojtyła, w drugim państwo Kotlarczykowie. Wiara w nadrzędną moc słowa oraz konspiracyjne warunki sprawiały, że nasze spektakle Teatru Rapsodycznego oparte na wielkich polskich dziełach lirycznych i epickich grane były w bardzo ubogiej scenografii, tylko w mieszkaniach zaprzyjaźnionych osób. Teatr Rapsodyczny, jak mawiał sam Kotlarczyk, narodził się z zachwytu nad słowem, słowo stało się autonomiczne, a nawet autokratyczne, absolutnie podporządkowując sobie wszelkie inne elementy sztuki teatru. Tak samo sztukę teatralną pojmował Karol Wojtyła, który brał udział we wszystkich naszych pracach aż do momentu, kiedy już studiując teologię, przeniesiony został przez Księcia Prymasa Adama Sapiehę do pałacu arcybiskupiego.
Czy Pani relacje z Karolem Wojtyłą po zakończeniu wojny zmieniły się?
- Na pewno nie miałam z nim, już takich bezpośrednich kontaktów, bowiem kontynuowałam studia polonistyczne, które rozpoczęłam w czasie okupacji na tajnym Uniwersytecie Jagiellońskim, a Karol Wojtyła miał już swoją wytyczoną drogę kapłańską. Jednak nigdy nie zapomniał o nas, braliśmy wszyscy udział w jednej z Jego prymicyjnych Mszy św., którą odprawiał przed konfesją św. Stanisława na Wawelu. Znanym jest fakt, że Karol Wojtyła odprawił trzy Msze św. prymicyjne, jedną w kaplicy biskupów krakowskich, drugą za swoich rodziców w krypcie św. Leonarda, gdzie znajdują się groby królewskie, a trzecią przed św. Stanisławem. Pierwsza Msza prymicyjna odbyła się dokładnie w dniu piątej rocznicy powstania Teatru Rapsodycznego, który 1 listopada 1941 roku miał swoją prapremierę "Króla Ducha". Natomiast 3 listopada przed św. Stanisławem odprawił prymicyjną Mszę św. w intencji Teatru Rapsodycznego, ponieważ w "Królu Duchu" wygłaszał fragment rapsodu piątego, podczas którego utożsamiał się z Bolesławem Śmiałym, zabójcą św. Stanisława. To nie był zbieg okoliczności, ponieważ Karol Wojtyła jako biskup i kardynał był bardzo aktywnym czcicielem kultu św. Stanisława. Niedawno przeżywaliśmy 750-lecie śmierci św. Stanisława, i w Krakowie kilkakrotnie odczytywałam poemat Karola Wojtyły pt: "Św. Stanisław", ostatni utwór, jaki napisał przed wyborem na papieża. Warto też dodać, że swój manuskrypt wręczył ks. kardynałowi Franciszkowi Macharskiemu, który tym faktem bardzo się chlubi. To jest wspaniały utwór, chętnie go recytuję.
Teatr był i pozostał wielką pasją Ojca Świętego. Pani była świadkiem czasów Jego najaktywniejszego zaangażowania się w nim. Proszę powiedzieć, jaki był wówczas Karol Wojtyła?
- To jest bardzo trudne pytanie. Bo On był inny od swoich rówieśników, od początku był tym, kim jest obecnie. Był osobowością wielkiego intelektualnego formatu, wyróżniającą i przerastającą nas. Ale też był pełen energii, entuzjazmu, kochał sztukę, cieszył się każdym nawet najdrobniejszym sukcesem w pracy nad tekstem. Gdy udawało nam się rozszyfrować sens jakiegoś fragmentu, znaleźć właściwy akcent, czy właściwą barwę, to Karol Wojtyła promieniował radością. Choć był pogodny, to zawsze niezwykle oszczędny w słowach. Wyróżniał się także tym, że umiał uważnie słuchać, jeśli zabierał głos, to tylko w ważnych sprawach. Z Nim nie można było sobie ot tak pogadać, czy poplotkować. Karol wyróżniał się także spośród nas swoim stosunkiem i postawą duchową, całe Jego myślenie było skierowane ku sprawom najważniejszym, mówiąc najprościej ku Bogu. Codziennie chodził rano do kościoła, służył do Mszy św. (był zaprzyjaźniony z ówczesnym proboszczem Wawelu ks. Figlewiczem, który również był Jego spowiednikiem) i przyjmował Komunię św., co w tamtych czasach nie było oczywiste. Za naszych młodych lat wierni przyjmowali Komunię św. przeważnie raz do roku w okresie wielkanocnym. Trzeba również tutaj dodać, że wówczas Karol Wojtyła jeszcze nie miał zamiaru być księdzem. Sądzę, że w tej kwestii tkwiła w Nim jakaś wątpliwość, ale zdecydowanie jeszcze wówczas pragnął być aktorem i pisał swoje utwory poetyckie, o czym w ogóle nie mieliśmy żadnego pojęcia.
Z listów wynika, że twórczość Karola Wojtyły znał tylko Mieczysław Kotlarczyk. Każdy z Jego utworów, tak jak i ostatni "Tryptyk Rzymski", jest głęboką religijną medytacją.
W Pani pamięci na pewno utkwiło wiele niezwykłych chwil z okresu artystycznej współpracy z Karolem Wojtyłą. Prosiłabym jednak, aby podzieliła się Pani z nami jednym, najważniejszym, czy też najpiękniejszym przeżyciem tego czasu.
- Taki moment przeżyłam podczas pracy nad tekstem "Król Duch". Recytacja Karola Wojtyły była przewspaniała, dramatyczna, buntownicza i bardzo patetyczna w dobrym tego słowa znaczeniu. Gdy po dwóch tygodniach mieliśmy następne przedstawienie, nagle Karol zaczął mówić w zupełnie inny sposób, głosem ściszonym, prawie monotonnym i pełnym smutku. Nie było nic z poprzedniego dramatyzmu i buntu. Nie rozumieliśmy tego, dlatego po występie dość mocno Go zaatakowaliśmy. Wysłuchał nas spokojnie, potem powiedział: "przemyślałem sobie, co chciał powiedzieć Słowacki, to jest przecież spowiedź ducha po wiekach pokuty, który jest już po tamtej stronie. Ten duch przypomina sobie, co zrobił, jak to było. To jest wyznanie grzechu." Myślę, że to był ten najważniejszy moment, bowiem tego wieczoru "umarł" aktor a narodził się kapłan. Kiedy napisałam do Karola Wojtyły, który był już papieżem z pytaniem, czy prawidłowo odczytałam ten moment narodzin kapłana, uzyskałam Jego potwierdzenie. Uczucia, jakie mi wówczas towarzyszyły są bardzo trudne do opisania.
W jaki sposób obecnie kontaktuje się Pani z Ojcem Świętym?
- Oczywiście, przy pomocy listów. Jest to jedyny sposób, w jaki mogę się kontaktować z Ojcem Świętym. Niebywałym jest fakt, że Ojciec Święty na każdy list odpisuje, i to natychmiast. Często korzystam z tzw. "gorącej linii", czyli osoby, która jedzie do Watykanu i zawozi mój list oraz przywozi odpowiedź. Przyznaję się, że pisuję do Niego dość rzadko, bo bardzo krępuje mnie świadomość, że zabieram Jego niezwykle ceny czas.
Ojciec Święty ma cudowną zdolność w kilku zdaniach zamykania tego, co jest najważniejsze i zawsze, w każdym Jego liście są dwa, trzy zdania, które trafiają w te problemy, z jakich w swoich listach się Jemu zwierzam. Zawsze błogosławi mi w trudach i osiągnięciach dnia codziennego, dodaje parę miłych słów, które są zawsze dla mnie ogromnym pokrzepieniem.
Dziękuję za rozmowę