Niedawno byłem w długiej podróży. W przedziale wagonu siedział mężczyzna w średnim wieku, który co jakiś czas odbywał rozmowę przez telefon komórkowy, w jej trakcie wyciągał z teczki dokumenty, coś notował. Najwyraźniej był przejęty i bardzo zajęty swoimi sprawami. Gdy nadszedł późny wieczór, zaczęliśmy rozmawiać. Noce zawsze sprzyjały zwierzeniom. Oto, co usłyszałem od mojego współtowarzysza podróży.
Co pewien czas muszę zostawić rodzinę, dom i pracę po to, by pójść do szpitala na krótki, trzy-, czterodniowy pobyt. W ostatnim dniu dostaję od lekarza prowadzącego dalsze zalecenia i recepty, po czym wracam do świata. Tak dzieje się od kilku lat.
Dobrze znam rytm szpitalnego, nudnego życia: poranne mierzenie temperatury, śniadanie, pomiar ciśnienia, obchód lekarski, badania i analizy, obiad, lekarstwa, świetlica, goście, kolacja, znów termometry, lekarstwa... Wszystko to byłoby nieznośne, gdyby nie rozmowy z sąsiadami z sali. To dzięki nim czas mija szybciej, zapomina się o własnych sprawach, albo odwrotnie: wyrzuca z siebie to, co sprawia ciężar. Chorzy lubią rozmawiać. Ileż to spraw omawia się, leżąc w łóżkach, spacerując po korytarzach, po parku, siedząc na tarasie, w kawiarence...
Zauważyłem, że jest coraz więcej ludzi zdenerwowanych na swoją chorobę. Niepokoi ich i drażni to, że nie uczestniczą w ważnych sprawach dziejących się za murami szpitala. Ważnych - to znaczy dziejących się w firmie, której są właścicielami lub pracownikami. I oto w drugim dniu mojego ostatniego pobytu w szpitalu do sali przybył nowy pacjent. Zagaił rozmowę ze mną, gdy czekałem na ordynatora. Dowiedziałem się, że człowiek ten jest szczęśliwy, że znalazł się na oddziale. Powiedział, że nareszcie z czystym sumieniem odpocznie od świata zewnętrznego. W tym celu m.in. zakazał wszystkim, z rodziną włącznie, odwiedzania go.
Widziałem go jeszcze przez dwa dni. Niewątpliwie był chory, ale też było widać, że izolacja od rzeczy i spraw codziennych działała na niego niezwykle kojąco. Prawie się do nas nie odzywał, nie był uciążliwy dla personelu, nie telefonował. Jeśli nie leżał, to spotkać go można było przy oknie na korytarzu, patrzącego na zimowy, sosnowy las. Najwyraźniej się relaksował. Myślę, że w jego odpoczynku miał też udział rytm szpitalnego życia.
Myśląc o stylu, w jakim chorował "nowy", spróbowałem spojrzeć na swoją sytuację i dopatrzyłem się korzyści. Nie zmagam się z wielkim bólem, rodzina troszczy się o mnie, pamiętają o mnie koledzy z pracy. Czy ma sens moje zżymanie się na nudę? Do czego mi właściwie aż tak spieszno? Doszedłem do wniosku, że chcę opuścić szpital, ale jakaś cząstka mojego "ja" chciałaby tu zostać z obawy przed powrotem do tego, co mnie zawiodło na oddział. Tym czymś jest dynamika życia, która tak naprawdę zaczyna mnie już męczyć, wysiłek, jaki wkładam w jak najlepsze wykonanie zadań pracowniczych, które prywatnie nic mnie nie obchodzą...
Ostatni dzień pobytu na oddziale. Żona odwozi mnie do domu. Przyrzekam, że dziś i jutro nie zerknę nawet w stronę telefonu ani do dokumentów. Wytrzymuję kilka godzin, po czym dzwonię do zastępującego mnie w firmie kolegi. Później idzie już gładko. "Jestem w żywiole" - mówię, bo wstyd mi się przyznać, że na nowo chodzę jak w kieracie.
Wieczorem powracają w pamięci wspomnienia ze szpitala i chęć, żeby tam wrócić. Nigdy wcześniej nie miewałem takich myśli. Pojawiły się chyba dlatego, że porównałem swoje sprawy z rzeczywistością człowieka, znajdującego ukojenie w szpitalnych murach. I to, co było dla mnie oczywiste, takim być przestało.
Wiem, że nadal będę dużo pracował, że wezmę pracę zleconą, że będę towarzyszył żonie w sprawunkach, pójdę na wywiadówkę do szkoły, na zebranie komitetu rodzicielskiego. Trochę się pogimnastykuję, wypiję sok, zażyję tabletki. Późną nocą zasnę przed telewizorem. I nikomu nie przyznam się, że nieustannie towarzyszy mi stres, obawa o los mojej rodziny, o utrzymanie pozycji w pracy. Sam przed sobą nie przyznaję się do tego lęku, a już na pewno nie poddam się - przecież muszę sobie dać radę!
I tak żyję, aktywnie i pracowicie, wiedząc, że za jakiś czas trafię na oddziałowe łóżko. Właściwie tęsknię do tej chwili, kiedy opatulony w szlafrok zatrzymam się przy szpitalnym oknie z widokiem na las.
Cywilizacja niesie zagrożenia
O tym, że postęp cywilizacji niesie rozmaite zagrożenia, wiadomo nie od dziś. Należą do nich m.in. choroby układu krążenia: miażdżyca, choroba nadciśnieniowa, stan podwyższonego ciśnienia tętniczego, różnego rodzaju depresje, nerwice i wiele innych. Czynniki zewnętrzne często powodują stres, nierozerwalnie związany ze środowiskiem pracy człowieka i jego dążeniem do realizacji ambicji życiowych. Spowodować go może nie tylko gorączkowy tryb życia, ale i nagromadzenie wydarzeń, które pojedynczo człowiek zniósłby bez problemów. Wydarzenia te mogą wynikać m.in. z niewłaściwych stosunków międzyludzkich, konfliktów z przełożonymi lub współpracownikami, braku określenia roli i celu pracy, braku akceptacji i aprobaty, lęku przed groźbą zwolnienia. Do stresu prowadzi też nadmiar pracy, nagłe zmiany, brak koordynacji i współpracy. Zdaniem specjalistów, większość ludzi nie jest właściwie przygotowana na sytuacje stresogenne.
W organizmie człowieka poddanego stresowi utrzymuje się wysoki poziom psychicznego pobudzenia i napięcia, przekraczający możliwości uporania się człowieka z nim. Taka dyskomfortowa sytuacja prowadzi do załamania nerwowego, a nawet do choroby psychicznej. W dodatku utrzymujący się stres może sprawić, że osoba żyjąca w stresie stanie się bardziej podatna na różne choroby.