W dużym przeszklonym pokoju na ścianie wiszą kolorowe balony, przy drzwiach stoi pianino i oparte o nie różowe hula hop. To jednak nie klub osiedlowy ani przedszkole, a oddział psychiatryczny, gdzie wychodzi się z depresji. Nie czuć zapachu lekarstw, w drzwiach nie brakuje klamek, chorzy mogą jeść sztućcami i nie muszą nosić piżam. Prawie każdy, kto tu trafił długo sam borykał się ze swoją chorobą. Dziś wie, że robił błąd.
W klinice psychiatrycznej przy ul. Szpitalnej w Poznaniu leczy się różne schorzenia. Wszyscy chorzy najpierw leżą na oddziale wstępnym. Tam zdarza się usłyszeć krzyki, a pacjentom niekiedy trzeba nawet założyć kaftan bezpieczeństwa. Personel ma prawo zaglądać odwiedzającym do toreb czy nie wnoszą nic czym chory mógłby zrobić sobie lub komuś krzywdę. Zakazane są nawet sznurówki. Jestem na oddziale kobiecym dla pacjentek już podleczonych, które najgorsze mają za sobą. Na wszystkich oddziałach poznańskiej kliniki nigdy nie ma wolnych łóżek. Pacjentów z roku na rok przybywa. Szef kliniki prof. Andrzej Rajewski umówił mnie z dwoma pacjentami z depresją, którzy zgodzili się opowiedzieć o swojej chorobie. Czekam na pierwszą pacjentkę, która w stołówce za ścianą, wraz z innymi kończy obiad. W powietrzu pachnie zupą nieokreślonego rodzaju. Ściana jest cienka, słychać więc dźwięk talerzy, rozmowy i śmiechy.
Helena
Gdy wchodzi do pokoju ma pogodną twarz. Ubrana jest w biały sweterek i jasne spodnie. Nosi okulary bez oprawek, które dodają jej delikatności. Siada naprzeciwko mnie. Zaczynamy rozmawiać patrząc sobie prosto w oczy. Nie jest zakłopotana. – Od zawsze byłam osobą cichą, spokojną, schodzącą ludziom z drogi – zaczyna swą opowieść. Jej głos jest dźwięczny i aksamitny. Słuchanie go sprawia przyjemność. – Mąż był o mnie zawsze bardzo zazdrosny, choć nigdy nie dałam mu ku temu najmniejszego powodu. Dobrze zarabiał, ja zajmowałam się domem i dziećmi. Byłam rozliczana nie tylko z każdego kroku, ale i z każdej złotówki. Upokarzał mnie, dochodziło także do rękoczynów. Nikomu się nie skarżyłam, udawałam przed światem, że jesteśmy dobrym małżeństwem. W końcu przepłaciłam to zawałem serca. Po chorobie sytuacja się nie zmieniła. Depresja rozpoczęła się u mnie od lęków. Trudno je opisać. W klatce robi się ciepło, serce zaczyna dygotać i nie wiadomo co ze sobą zrobić ani dokąd uciec. Jest się jak w pułapce – mówi Helena.
Milknie na chwilę patrząc na ośnieżone choinki za oknem. Potem powoli wznawia opowieść o tym, jak czuła się coraz gorzej, jak wszystko pomału przestawało cieszyć. Popadła w nerwicę natręctw. Wszystko liczyła: kafelki w łazience, płytki chodnikowe, mijane samochody w kolorze czerwonym, żółtym, czarnym albo wszystkie po kolei. Zaczęła się izolować od ludzi. Rok temu przestała całkowicie funkcjonować. Cały dzień spędzała leżąc lub drzemiąc z głową pod kołdrą. Wstawała tylko w nocy, gdy było cicho i czuła, że nic jej nie zagraża. Najpierw trochę czytała, oglądała telewizję. Potem nie robiła już nic. Przestała nawet jeść. Długo trwało nim zaczęło do niej docierać, że bez pomocy nie przetrwa. Poszła do psychiatry, który zapisał leki. Pomogły. Znowu zaczęła dostrzegać słońce. Jednak cały czas musiała przyjmować tabletki, i to w dawkach największych z możliwych. W razie jakiegoś pogorszenia nie mogłaby ich już zwiększyć. – Jestem w szpitalu by zmienić leczenie. Dopiero tu dowiedziałam się, jak ważna jest też psychoterapia oraz warsztaty zajęciowe. Wcześniej żaden lekarz mi o tym nie wspominał – mówi. Mąż wniósł pozew o rozwód. Choć dobrze mu się powodzi nie chce jej dać alimentów. Są sobie obcy, a przy tym wszystkim prawie codziennie ją odwiedza, przynosi delicje. – To trudna sytuacja, ale stawię jej czoła – mówi stanowczo.
Przerywamy rozmowę, gdy pojawia się prof. Rajewski. Ma teraz czas, by się ze mną spotkać. Żegnam Helenę i idę z profesorem do jego gabinetu na rozmowę. Potem wracam na oddział, gdzie leży drugi pacjent. Wchodzimy do nowo wyremontowanej części budynku. Dużo niebieskiego koloru i nowoczesne sprzęty. Wszystko pachnie nowością.
Janusz
Mimo zimna stoi na tarasie w samym szlafroku i rozmawia przez komórkę. Gdy kończy, siadamy w ustronnym końcu korytarza. Ma szpakowate włosy, ciepłe, ale przygaszone spojrzenie. Nim tu trafił próbował się leczyć samemu lekami, które podrzucali mu znajomi. Mówi dość cicho, niepewnie zerkając na mnie – Rok temu ubzdurałem sobie, że dopadła mnie andropauza, że wszystko już za mną. Wcześniej straciłem pracę. Bardzo mnie to przygnębiało. Niby jakoś funkcjonowałem, ale cały czas czułem się coraz gorzej. Ktoś ze znajomych powiedział: „Ty masz depresję, dam ci tabletki”. Wziąłem. To był błąd. Gdybym od razu poszedł do lekarza, być może wszystko skończyłoby się inaczej. Co rusz zmieniałem leki, ale to nic nie dawało, wręcz przeciwnie. Zacząłem się bać depresji – opowiada. Jego głos staje się coraz cichszy, trzeba się mocno wsłuchiwać w jego słowa, by zrozumieć co mówi. – Popadłem nawet w fobię przed tą chorobą. Czułem pustkę i smutek, nie miałem na nic siły, wycofywałem się z życia, przestałem się nawet golić. Dalej brałem przypadkowe leki. Gdy tu trafiłem byłem już mocno zatruty – kończy i milknie. Błądzi wzrokiem po podłodze. Najwyraźniej nie chce wracać do wspomnień. Po chwili dodaje – Jestem tu, by zacząć właściwe leczenie, ale nie lubię szpitali. Leżę tutaj krótko i jeszcze nie czuję się dobrze – mówi słabym głosem. Ma zmarszczone czoło, w jego oczach widać zmęczenie. Najwyraźniej nie chce już o tym mówić.
Kończę więc naszą rozmowę. Szczerze staram się go pocieszyć, że teraz będzie już tylko lepiej. Żegnam się i wychodzę. Idąc chodnikiem, cały czas myślę o Helenie i Januszu. Odruchowo zaczynam liczyć mijane samochody. Gdy się na tym łapię, jestem przy siódmym. Przestaję i przyspieszam kroku. Zaczyna padać śnieg.
Prof. Andrzej Rajewski, szef Kliniki Psychiatrycznej AM w Poznaniu:
– Liczba chorych na depresję wzrasta lawinowo niemal na całym świecie. Po 2020 r. choroba ta będzie prawdopodobnie drugą przyczyną niesprawności w pracy. Część depresji uwarunkowana jest czynnikami wewnętrznymi, np. biologicznymi czy genetycznymi. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej depresji czysto sytuacyjnych. I nie chodzi tu już tylko o jesienno zimowe obniżenie nastroju wywołane mniejszą ilością odbieranego przez nas światła. Depresji często sprzyja codzienne życie. Rosną stawiane nam wymagania, częściej jesteśmy sfrustrowani i narażeni na stresy. Skłonności do popadania w depresję mają zwłaszcza ludzie wychowani w domach gdzie często występował mechanizm zaprzeczania, gdzie innych obwiniało się za swoje kłopoty, gdzie panował pogląd, że czego by nie zrobić i tak się nie uda. Choroba częściej występuje po 65. roku życia, gdy dostrzegamy coraz więcej ograniczeń, i w wieku dojrzewania między 15., a 25. rokiem życia, gdy wchodzi się w nowe role społeczne i partnerskie.
Zaburzenia depresyjne często rozpoczynają się stanami lękowymi, które po utrwaleniu powodują stopniowe narastanie objawów depresji. Lęki mogą początkowo być związane z konkretnymi zagrożeniami np. utratą pracy, konfliktem małżeńskim itp. Po pewnym czasie w zależności od indywidualnej predyspozycji lęki te zaczynają żyć jakby „własnym życiem”, niezależnym od sytuacji i często prowadzą do depresji.