"Trudno jest poznać siebie, ale także nie jest łatwo siebie namalować" - napisał van Gogh w liście do swojego brata. O tym, jak rozwijał się autoportret na przestrzeni pięciuset lat i jak radzili sobie z tym artyści różnych czasów opowiada bardzo interesująca wystawa w National Portrait Gallery w Londynie - "Autoportret: od renesansu do współczesności".
Tematem tej wystawy jest życie i śmierć - mówi jedna z kuratorek Joanna Woodall - bo przecież fakt, że artysta maluje swój portret znaczy, że w pewnym sensie rości sobie prawo do życia wiecznego, ale także rozmyśla o tym, co stanie się po jego śmierci. To prawda, niektórzy malarze pozostawili po sobie bardzo wiele autoportretów i może to oczywiście świadczyć o ich narcyzmie, zapatrzeniu w siebie, ale na pewno także o strachu przed zapomnieniem, o chęci pozostawienia po sobie obrazu siebie - takiego, jakim chcieliby być zapamiętani.
Światowe arcydzieła
Wystawa w National Portrait Gallery daje niezwykłą okazję, by obejrzeć "historię" rozwoju autoportretu w kulturze zachodniej przez ostatnie pięćset lat. Rzucając okiem na kilkadziesiąt zgromadzonych w jednym miejscu obrazów, można doszukać się z łatwością różnic warsztatowych i kulturowych wynikających z upływu czasu i towarzyszącej temu zmianie mód. Psychologia pozostaje jednak wciąż ta sama, te same są pragnienia: ucieczki przed zapomnieniem, dotarcia do własnego wnętrza, bycia podziwianym, poszukiwanie siebie.
Ta londyńska wystawa to prawdopodobnie pierwsze tak poważne spojrzenie na olejne malarstwo autoportretowe. Kuratorzy zdołali wypożyczyć prawdziwe arcydzieła ze światowych kolekcji, dzięki temu jest to jedyna okazja, żeby zobaczyć niektóre obrazy w jednym miejscu. Część z wypożyczonych płócien po raz pierwszy została zgromadzona w londyńskiej galerii. Między innymi wśród 56 autoportretów tyluż artystów znajduje się aż siedem wczesnych prac z Galerii Uffizi we Florencji, gdzie kolekcję autoportretów, dziś najsłynniejszą na całym świecie, zapoczątkował Medici. Inne bardzo ważne pożyczone płótna pochodzą z Museo Nacional del Prado w Madrycie, The National Gallery of Art w Waszyngtonie, The Museum of Modern Art w Nowym Jorku, Musée d´Orsay w Paryżu i muzeów londyńskich. Ale znajduje się wśród nich także mało znany obraz z muzeum w Łańcucie. Dzięki temu, że kuratorzy nie ograniczyli się do pokazania tylko tych najbardziej znanych i popularnych dzieł można uznać tę wystawę wręcz za zdumiewającą i zaskakującą. Obok głośnych autoportretów takich artystów, jak: Rembrandt, Velázquez, van Gogh, Frida Kahlo czy Francis Bacon wiszą prace mniej znanych, jak Pieter van Laer, Johannes Gumpp czy Hans Thoma. Interesujące jest prześledzenie nie tylko podejścia malarza do samego siebie, ale i dostrzeżenie zmian w malarstwie olejnym oraz to, jak kreatywnie do tego środka wyrazu podchodzą malarze różnych stylów.
Nie tylko przy sztaludze
Na pewno pomaga w tym chronologiczne ustawienie ekspozycji: od Jana van Eycka z 1433 roku do Jenny Saville. Współczesny amerykański artysta Chuck Close, znany z wielkoformatowych obrazów, specjalnie na tę wystawę namalował swój olbrzymi, dość kontrowersyjny, autoportret. Ciekawe, że czwarta część zgromadzonych obrazów to dzieła kobiet. Miłym zaskoczeniem jest fakt, jak wiele kobiet w minionych wiekach parało się malarstwem i jak lubiły portretować siebie. Być może po to, by udowodnić otoczeniu, że to, co robią jest ważne? Sofonisba Anguissola ukazuje siebie z pędzlem w ręku przy sztalugach podczas pracy nad religijnym obrazem (1556). Odważnie i pewnie patrzy w nasze oczy. Interesujące, na jak różne sposoby artyści portretują siebie: często w czasie pracy, ale także w towarzystwie swoich modeli. Cristofano Allori nadaje swoje rysy obciętej głowie Holofornesa. Edward Hopper pokazuje nam siebie, jako zwykłego, szarego człowieka, który bardziej przypomina menadżera banku niż artystę malarza, van Gogh i Bacon zaglądają do swojego wnętrza.
Style i kompozycje się zmieniają, ale pytanie o tożsamość wciąż pozostaje takie samo.