Buta i arogancja władzy oraz plan 6-letni - tak w największym skrócie można określić przyczyny, jakie złożyły się na pierwszy powojenny antykomunistyczny zryw w Europie Wschodniej. Czterdziesta ósma rocznica poznańskiego Czerwca jest jednak nie tylko okazją do smutnych wspomnień, ale i do refleksji nad Polską Anno Domini 2004.
Pierwsza połowa 1956 roku nie różniła się w niczym od lat poprzednich. Śmierć Stalina w 1953 roku nie zlikwidowała z dania na dzień ani bezpieki, ani cenzury, ani tym bardziej dyktatury ludowej władzy.
Zacofana, odgórnie sterowana gospodarka przypominała boksera po ciężkim nokaucie. Sklepy świeciły pustkami, brakowało nawet artykułów codziennego użytku. Plan 6-letni - nastawiony przede wszystkim na rozwój przemysłu ciężkiego - spowodował drastyczne obniżenie stopy życiowej całego społeczeństwa, któremu dodatkowo nałożono ciasny knebel cenzury. To wzmacniało frustrację Polaków żyjących w atmosferze ciągłego strachu i groźby aresztowania za najmniejszą próbę krytyki ludowej władzy. Nad wszystkimi sferami życia unosił się złowieszczy cień bezpieki.
Władza importowanych generałów
Na tle ogólnej mizerii całego kraju, Poznań jawił się jako miejsce szczególnie doświadczone przez komunistyczne porządki. Tutaj żyło się jeszcze ciężej, nie było uprzywilejowanych inwestycji, a stolica zaradnej niegdyś Wielkopolski sprawiała wrażenie miasta zapomnianego przez władzę.
Pierwsze oznaki niezadowolenia pojawiły się w największym poznańskim zakładzie - fabryce im. Hipolita Cegielskiego (wówczas Zakłady im. Józefa Stalina). Protesty załogi spowodowane były zawyżonymi normami pracy oraz niesłusznie pobieranym przez trzy lata podatkiem od robotników z wyższym uposażeniem. Co więcej, wobec niewykonania przez fabrykę norm produkcyjnych, na partyjnej "egzekutywie" ktoś wpadł na "genialny" pomysł ukarania załogi. Przewidywano obniżenie i tak już nędznych zarobków, likwidację premii oraz godzin nadliczbowych.
W Cegielskim zawrzało. Kiedy wysłana do Warszawy delegacja robotników została zlekceważona i wróciła z niczym, 28 czerwca 1956 roku 10 tysięcy pracowników fabryki wyszło na ulicę, by zaprotestować przeciw niesprawiedliwościom komunistycznego reżimu. Na placu Mickiewicza (ówcześnie - jakżeby inaczej - Józefa Stalina) zgromadziło się wkrótce prawie 100 tys. ludzi - do protestu przyłączyli się pracownicy innych zakładów i zwykli poznaniacy.
Tłum śpiewał pieśni patriotyczne i religijne, wznoszono hasła "chleba i wolności", "żądamy podwyżki płac, obniżki cen", "żądamy wolnych wyborów pod nadzorem ONZ", "precz z czerwoną burżuazją", "precz z komuną".
Wkrótce rozeszła się pogłoska o aresztowaniu delegacji robotników z Cegielskiego. Zbuntowani poznaniacy ruszyli pod więzienie na ulicy Młyńskiej i okryty ponurą sławą budynek Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Kochanowskiego. Rozpoczęły się regularne walki uliczne.
Władza komunistyczna zareagowała na wydarzenia poznańskie najpierw z niedowierzaniem, które jednak szybko przemieniło się we wściekłość. Biuro Polityczne KC PZPR podjęło błyskawiczną decyzję o stłumieniu wystąpień siłą. Tego samego dnia Konstanty Rokossowski, radziecki marszałek w polskim mundurze wysłał do Poznania wojska pod dowództwem innego farbowanego Polaka - gen. Stanisława Popławskiego.
Na oczach świata
Czołgiści Śląskiego Okręgu Wojskowego - bo to im przypadł "zaszczyt" tłumienia rozruchów - zostali poinformowani, że udają się do Poznania, by zdusić w zarodku proniemieckie wystąpienia. W kraj puszczono natomiast wiadomość o "imperialistycznej agenturze" i "reakcjonistach", którzy stoją za poznańskimi rozruchami.
W ciągu dwu dni, dysponujące przytłaczającą przewagą oddziały wojska, milicji i bezpieki, zdusiły zryw poznaniaków za cenę 74 istnień ludzkich oraz około tysiąca rannych (według oficjalnej wersji). Podobno do demonstrantów wystrzelono przez ten czas aż 180 tysięcy sztuk amunicji.
Wszystko to działo się na oczach przerażonych gości, odbywających się w tym samym czasie międzynarodowych targów, m.in. sekretarza generalnego ONZ Daga Hammarskjölda. Ich protesty nie zdały się jednak na nic. Przyczyniły się jednakże do umiędzynarodowienia poznańskich wydarzeń, co w konsekwencji uniemożliwiło zatajenie tego, co się stało.
Wśród zabitych znalazło się aż 17 nastolatków, w tym 13-letni Romek Strzałkowski - chłopiec, który stał się symbolem poznańskich wydarzeń. Wbrew obiegowym opiniom nie zginął on jednak od zabłąkanej kuli, ale - jak potwierdziły późniejsze ekspertyzy biegłych z Zakładu Medycyny Sądowej - został zastrzelony z zimną krwią na terenie garaży UB.
Rozpoczęły się brutalne represje - aresztowano ponad 700 osób, z których większość poddano okrutnym torturom.
Ogłoszona w 1981 roku imienna lista ofiar poznańskiego Czerwca nie jest jednak najprawdopodobniej pełna. Do dziś nie wiadomo np. co stało się z grupą żołnierzy, którzy odmówili wykonania rozkazu strzelania do protestujących i którzy poddali czołgi demonstrantom. Ślad po nich zaginął.
Ostrzeżenie z przeszłości
"Chleba i Wolności" - to dwa najważniejsze hasła protestujących w 1956 roku. Czy po bez mała pięćdziesięciu latach Polska jest krajem, w którym te postulaty straciły rację bytu? Czy może jednak niektóre problemy właściwe tamtym czasom pozostają nadal aktualne?
Z pewnością trudno dopatrywać się w dzisiejszej Polsce rzeczywistości stalinowskiej z jej zglajchszaltowaniem wszystkich sfer życia codziennego. Dziś mamy demokrację - kulawą bo kulawą, ale jednak. Nikt nam nie przywiózł na czołgach rządzącej koalicji SLD-UP. Owszem, w tej chwili rządzą nami dawni towarzysze partyjni - dziś czołowi europejscy "socjaldemokraci" - ale dokonało się to w drodze suwerennej decyzji większości głosujących, którzy dokonali tego w pełni wolnych, demokratycznych, bezpośrednich, powszechnych i tajnych wyborach. Mamy więc komunę u władzy, ale wyłącznie na własne życzenie. Tym bardziej, że nasz świadomy akt wyborczy może w każdej chwili odmienić aktualną sytuację. To nam daje nadzieję, której nie mogli mieć Polacy w 1956 roku.
W dzisiejszej Polsce prawo do protestu i strajku jest jedną z immanentnych cech naszego ustroju. Warszawa, która bywa permanentnie zakorkowana z powodu przeciągających przez nią ciągłych manifestacji najróżniejszych grup, widywała w ostatnich latach doprawdy niewiele mniej radykalne wystąpienia, niż to z 1956 roku. Czy z tego powodu rządzący kazali strzelać do protestujących? Nie, bo to byłby koniec ich władzy i pewny proces przed Trybunałem Stanu.
Oczywiście i dziś zdarzają się sytuacje tragiczne - choćby niedawne zamieszki podczas łódzkich juwenaliów, kiedy policja przez pomyłkę użyła ostrej amunicji - ale wynikają one z przypadkowych i niezamierzonych okoliczności. Nawet w słynnej już Cieni II, gdzie policja użyła gumowych kul, by rozpędzić protestujących rolników z Samoobrony, nie działano z rozkazem: zabić. Obie te policyjne akcje nie są oczywiście niczym chlubnym, ale trudno na ich przykładzie mówić o współczesnej Polsce, jako o państwie policyjnym.
Nie znaczy to oczywiście, że sytuacja jest idealna. Od lat obserwujemy próby zawłaszczania mediów państwowych przez spadkobierców PZPR. Jeszcze do niedawna telewizyjne Wiadomości były tubą propagandową rządzących postkomunistów, a czasu antenowego dla opozycji było tyle, co kot napłakał. Dziś wraz z nowym zarządem widać jednak pozytywne zmiany.
Jednym słowem, mamy dziś wolność. Ale co z chlebem - drugim hasłem protestujących w 1956 roku?
Niby wszystko zmieniło się po 1989 roku. Urynkowiono ceny, wprowadzono gospodarkę wolnorynkową, nikt już nie ścigał "prywatnej inicjatywy" (choć przypadek twórcy Optimusa Romana Kluski daje wiele do myślenia), sklepy zapełniły się towarami.
Dzięki zmianom po 1989 roku wielu ludzi zyskało szansę na zmianę swojej stopy życiowej. I wielu z tej szansy skorzystało. Gołym okiem widać, że jest lepiej niż za komuny.
Nie zapominajmy jednak o tych, którym się nie powiodło. A nie jest to wcale mała grupa.
Coroczne rocznice takich wydarzeń jak poznański Czerwiec, Grudzień'70, czy też Radom'76 są okazją do wykrzyczenia przez tych ludzi swoich słusznych pretensji. I oni z tego przywileju korzystają. Skoro nikt już nie zamknie, nie zakatuje, nie powyrywa paznokci, to krzyczą. Krzyczą o biedzie, braku pracy, braku perspektyw. To krzyk upokorzenia i zawiedzionych nadziei.
To także wymowne ostrzeżenie przed powtórką z 1956 roku. Dlatego decydenci z ulicy Wiejskiej i Alei Ujazdowskich powinni pamiętać, że gniew zrozpaczonych ludzi jest straszliwą siłą. Tym bardziej, że nie brakuje dziś w kraju takich, którzy nie zawahają się, by wykorzystać społeczną frustrację do swoich brudnych, politycznych celów.