Zastęp europejskich polityków obraził się na amerykańskiego wiceprezydenta J.D. Vance’a za jego zaskakujące wystąpienie podczas konferencji w Monachium. Na czele listy urażonych jest kanclerz Olaf Scholz. Zabawne, ale swojej obrazy nie ogłosili liderzy koalicji rządzącej Polską, choć wcześniej byli otwartymi wrogami Donalda Trumpa, szefa Vance’a. Rafał Trzaskowski opisał mowę jako normalny apel, aby rozmawiać z „wszystkimi siłami politycznymi”. „I my rozmawiamy” – dodał. Czego się nie robi dla głosów w polskiej kampanii prezydenckiej!
W rzeczywistości wiceprezydent USA powiedział coś mocniejszego niż apel, aby rozmawiać „ze wszystkimi”. Obwieścił, że Europa może przegrać konfrontację z potęgami nie z powodów militarnych, a z powodu kryzysu wartości. Potem opisał ten kryzys, przywołując choćby brytyjskie represje wobec chrześcijan protestujących – nawet cichą modlitwą – przeciw aborcji. Mówił o cenzorskich zakusach mainstreamowych partii europejskich. O unieważnieniu pierwszej tury wyborów prezydenckich w Rumunii i o zapowiedziach byłego komisarza UE, że podobnie należy zrobić w Niemczech, jeśli wynik „zagrozi demokracji”. Poruszył też inne tematy. Europa deklaruje twardy opór wobec Rosji, a równocześnie takie państwa jak Niemcy wygaszają z motywów ekologiczno-klimatycznych swój przemysł. Czym więc chcą się bronić?
Zabrzmiało to przekonująco i nie dziwię się histerycznym reakcjom. A jeśli zajrzeć do dowolnych social mediów, trafimy na oburzone głosy wielu Polaków. Nie są oni współautorami żadnej z polityk wymienionych przez Vance’a. Ale odbierają ten atak jako napaść na nich, ich wybory ideologiczne, ich tożsamość.
Odpowiedziałem jednemu z rzeczników „liberalnej demokracji”, że jej wykładnia zakładająca konieczność cenzury to coś dziwnego. Przeczytałem odpowiedź, że przecież to Trump cenzuruje. Bo w rozporządzeniu o federalnych grantach każe oceniać publikacje naukowe m.in. przez pryzmat „niepożądanych słów”. Takich jak „płeć”, „wykluczenie”, „różnorodność” czy „antyrasizm”.
Tyle że ja nie jestem rzecznikiem chaotycznej rewolucji Trumpa. Nie wykluczam, że w reakcji na zideologizowanie nauki próbuje się odpowiedzieć przegięciami w drugą stronę. A jednak mam wrażenie, że na nasze życie większy wpływ mają poczynania Unii Europejskiej czy polskiej koalicji rządowej. Te głosy brzmią trochę jak przysłowiowe: „A u was biją Murzynów”. Była to odpowiedź peerelowskiej propagandy na amerykańską krytykę niedemokratycznych praktyk PZPR. I czasem naprawdę ich bili. Ale czy to kasowało pytania o system rządów u nas?
Pada też inny argument: Ameryka nie ma prawa się wtrącać i nas pouczać. Przyznaję, że stopień ingerencji nowej amerykańskiej administracji w wewnętrzną politykę państw Europy nie ma precedensu. I nie zawsze jest szczęśliwa. Ale po rezolucji Parlamentu Europejskiego, krytykującej orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie aborcji, obrońcy „europejskiej suwerenności” stracili moralne prawo do protestów. Prawda, różne debaty ideologiczne się globalizują. Ale nie tylko za sprawą Trumpa.
Mocny jest za to trzeci argument krytyków. Że Vance powinien mówić o bezpieczeństwie, a nie o wartościach. Europejscy politycy czekali na wykładnię amerykańskiej polityki wobec wojny rosyjsko-ukraińskiej. Ona z ust Vance’a nie padła. A jest się czym niepokoić. Można akceptować miażdżące uwagi Amerykanina o kondycji europejskiej demokracji i równocześnie bać się kuglowania przez tę administrację wojną i relacjami z Rosją. Tyle że i duzi, i mali myślą dziś pakietami. Albo za, albo przeciw – we wszystkim.