Logo Przewdonik Katolicki

Przez okno z wujkiem Samem

Jacek Borkowicz
Spotkanie delegacji wysokiego szczebla Stanów Zjednoczonych i Rosji w Arabii Saudyjskiej | fot. AFP/East News

Kryzys, w jakim znalazł się świat po objęciu prezydentury Stanów Zjednoczonych przez Donalda Trumpa, jest wyzwaniem dla Europy, w tym dla Polski. Choć nie ma tu euforii, należy pamiętać że „okno możliwości”, które otwiera się raz na kilkadziesiąt lat, teraz znowu jest uchylone. Także przed nami.

Kiedy latem 1982 r. udało mi się wyrwać na Zachód z gnębionej stanem wojennym Polski, zatrzymałem się w domu Niemca pod Würzburgiem. Podczas jednej z rozmów wspomniałem o sowieckich żołnierzach stacjonujących w Polsce, a jeszcze bardziej widocznych w NRD. Mój gospodarz zamyślił się. – Rozumiem was. My też mamy swoich okupantów – powiedział. Postawmy sprawę jasno: pan Wagner powiedział mi to, co do dzisiaj czuje większość Niemców, tych z zachodnich landów. Co więcej, o amerykańskiej obecności w ramach NATO myśli bez sympatii (mówiąc delikatnie) duża, może nawet większa część Włochów, Belgów, a nawet Francuzów, choć akurat tam mundurów USA nie uświadczysz. Chodzi tu raczej o emocje i zbiorowe poczucie tożsamości. Amerykanie są u nas, bo choć mówią pięknie o demokracji, w istocie rzeczy chodzi im tylko o własny zysk. Są takimi samymi imperialistami jak Rosjanie.

Radźcie sobie sami
To przekonanie jest tak powszechne i tak utrwalone, począwszy od zakończenia II wojny światowej, że my w Polsce uważamy je za coś oczywistego i nie zastanawiamy się nad owym fenomenem. Spróbujmy zatem dokonać myślowego eksperymentu i popatrzeć na całą sprawę oczami przeciętnego Amerykanina. Myślę tu o relacjach USA ze „starym” Zachodem, wyłączając kraje Europy Środkowej, w tym Polskę. A tym bardziej wyłączając z porównania Ukrainę.
Oto mój kraj, w imię wolności i dobrobytu Europy, poświęcił życie tysięcy swoich synów, począwszy od plaży Omaha w Normandii. W tym samym celu, poprzez agendy rządowe, a także własne zasoby obywateli USA, przez kilkadziesiąt lat pokoju wpompowano w kraje Europy miliardy dolarów, przyczyniając się do uczynienia z tego kontynentu najbardziej wygodnego do życia zakątka świata. Może niektóre z tych transferów świadczyły o naszej naiwności, a nawet głupocie, ale z pewnością były dowodem tego, że chcieliśmy naprawiać świat. Mamy to we krwi, jesteśmy przecież potomkami uchodźców sumienia z nietolerancyjnej Europy. I jak nam podziękowano? Jeśli tak, to proszę bardzo, nie będziemy w Europie „imperialistami”. Radźcie sobie sami. A skoro już w waszych oczach i tak nimi jesteśmy, będziemy imperialistami naprawdę: w Gazie, Kanadzie, Panamie…
Ten właśnie odruch w dużej mierze zaważył na wyborczym sukcesie Donalda Trumpa. Jego echo odnaleźć można także w monachijskim przemówieniu wiceprezydenta Jamesa Davida Vance’a.

Zmuszeni do samodzielności
Wobec takiej Ameryki przyszło nam, Europejczykom, stanąć w pierwszych miesiącach roku 2025. Nie jest to zmiana miła, zważywszy, że „wujek Sam”, niezmiennie dobrotliwy od pokoleń, nagle przestał być dla nas dobrym wujkiem. Ale nigdy dość przypominania, że polityka jest sztuką wykorzystywania możliwości – tych realnych i aktualnych, bo innych z definicji nie ma. Nie należy więc biadolić, lecz próbować wykorzystać okazje, które nadarzają się w nowym układzie globalnych sił. Nie rezygnując przy tym z zasad międzynarodowego współżycia, o których, owszem, należy uparcie Amerykanom przypominać. Bo pod tym względem jesteśmy od „wujka” znacznie starsi i bardziej doświadczeni. Zresztą po to chyba Pan Bóg wymyślił Europę.
Nasze polityczne elity chyba już to zrozumiały, czego przykładem chociażby orędowanie Donalda Tuska na europejskim forum na rzecz zaciskania pasa i dozbrajania. Gorzej z pół miliardem obywateli, którym trzeba będzie cośkolwiek ująć, żeby wzmocnić bezpieczeństwo zewnętrzne. Nie zgodzą się na to bez oporu i bez politycznych kryzysów. Ale takimi nas, politycy, sami wychowaliście – w szkole medialnego targowiska, którą dla niepoznaki nazwaliście liberalną demokracją.
Jeśli pokój, a przynajmniej zawieszenie broni na ukraińskim froncie, zawarte trochę ponad głowami Europejczyków, będzie wymagało obecności na terenie Ukrainy wojsk europejskich krajów, trzeba będzie kontynentowi tę cenę zapłacić. Ale czy to oznacza, że i nasi żołnierze mieliby stacjonować gdzieś daleko na wschodzie, powiedzmy – na Zaporożu? Tutaj Polska powinna starannie rozważyć wszelkie „za” i „przeciw”.
Piszący te słowa już drugiego dnia po ataku Rosji na Ukrainę opublikował apel, wzywający Polaków do ochotniczej walki, ramię w ramię z Ukraińcami. Teraz jednak sytuacja jest inna, chodzi o obecność na Ukrainie przedstawicieli regularnej polskiej armii. I tutaj otwiera się niezmierzona możliwość rosyjskich prowokacji, na które na Kremlu czekano od dawna. Czy nie lepiej byłoby „puścić przodem” towarzyszy broni z Anglii, Francji i Włoch, samemu deklarując dodatkową pomoc militarną, która nie wymaga bezpośredniego udziału polskich żołnierzy? Moglibyśmy to robić wspólnie z Niemcami, którzy, podobnie jak my, mają z Ukrainą skomplikowane związki historyczne.

Nie obronimy się, walcząc sami ze sobą
Ale do takiego stopnia porozumienia potrzebna jest Europie… zgoda. Co za dziecinne słowo, prawda? Trąci naiwnością i anachronizmem, jak owo „kochajmy się” w zakończeniu Pana Tadeusza. Kto dzisiaj myśli podobnymi kategoriami? A jednak – to trzeba wyraźnie powiedzieć – innego wyjścia nie ma. Pozostawiona samej sobie Europa nie będzie w stanie się obronić, jeżeli nie znajdzie sposobu na przekroczenie ponad podziałami kulturowej wojny, w jaką się zapędziła.
Nie da się stworzyć w Europie silnej zapory przed dzikością Rosji, jeżeli jednocześnie obóz rządzący utrzymywać będzie i wzmacniać front wewnętrzny: ten przeciw „partiom populizmu”, czy też „partiom skrajnej prawicy”. Tutaj znowu modelowym, choć tym razem negatywnym przykładem, będą działania Donalda Tuska – w Warszawie, ale i w Brukseli. I na odwrót: jeżeli te „populistyczne” partie ostatecznie w Europie wygrają i na dłuższy okres przejmą władzę, nie powinny wtedy – w sytuacji zagrożenia z zewnątrz, które przecież nie osłabnie – koncentrować się na potyczkach z liberalno-lewicowym partnerem. Potrzebujemy odwrotu w stronę kompromisu, lekceważonej ostatnio cnoty.
W tej perspektywie rację miał J.D. Vance, gdy powiedział w Monachium, że większym od Rosji zagrożeniem dla Europy jest ona sama. Fragment z jego przemówienia: „nie musimy się zgadzać ze wszystkim, ani nawet z czymkolwiek, co ludzie mówią, ale kiedy przywódcy polityczni reprezentują istotną część wyborców, to jesteśmy zobowiązani do tego, aby przynajmniej wejść z nimi w dialog” – powinien wejść do przyszłych podręczników politologii.
Tylko zgoda i zgodna, wspólna siła dadzą Europie możliwość trwałego kształtowania nowej mapy kontynentu i świata. A czasu nie ma zbyt wiele, „okno możliwości” nie będzie przecież uchylone bez końca.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki