Dziś w repertuarze duet, ale… w solowym wydaniu. Na „duet” składają się dzieła ostatniego z klasyków wiedeńskich i prekursora romantyzmu, Ludwika van Beethovena, które wykonał współczesny rozrywkowy pianista (ale i multiinstrumentalista), kompozytor i aranżer – Jon Batiste.
Wielokrotnie nagradzany
Współpracował z ikonami – od Prince’a, Herbiego Hancocka i Beyoncé do Andrei Bocellego, Lang Langa i amerykańskiego wiolonczelisty pochodzenia chińskiego nazwiskiem Yo-Yo Ma. Od początku łączył światy i poruszał się po nich z taką lekkością, jak gdyby od zawsze stanowiły jedną, spójną całość. Gablota z potwierdzającymi kaliber jego dokonań statuetkami wygląda imponująco.
Po pierwsze, ścieżka dźwiękowa do disneyowo-pixarowskiego filmu animowanego Co w duszy gra z 2020 r. zapewniła Oscara, Złoty Glob i Nagrodę Brytyjskiej Akademii Filmowej. Jeśli nie mieliście jeszcze Państwo okazji zapoznać się z tym tytułem, to bardzo, bardzo polecam! Bohaterem historii jest Joe Gardner, pasjonat jazzu i nie do końca spełniony muzyk, którego obecna praca polega na prowadzeniu zespołu muzycznego w jednym z gimnazjów. Jak każdy z nas, w pewnym momencie swojego życia również i Joego dopada kryzys tożsamości, pogłębiający się z każdym kolejnym pytaniem: po co tak właściwie ja tu w ogóle jestem, do czego zmierzam, co jest moim celem? Splot nieoczekiwanych wydarzeń przenosi mężczyznę w miejsce wyjątkowe, w którym musi stawić czoła nie tylko niezwykłym sytuacjom, ale i przede wszystkim samemu sobie. Film – lekcja, ale nie ta z gatunku moralizatorsko-dyscyplinujących, a kreatywno-inspirujących i popychających do działania: stanowczo, ale czule, ze zrozumieniem dla słabości, z których wszyscy przecież się składamy.
Wracając do nagród – Batiste do Grammy nominowany był 22 (!) razy. Statuetka trafiła do niego ostatecznie siedmiokrotnie, w tym m.in. za album We Are z 2021 r. Otrzymał także nominację do nagrody Outstanding Performance by a Cast in a Motion Picture na 30. Gali rozdania nagród Screen Actors Guild Awards jako członek zespołu w filmie Kolor purpury z 2023 r., który również szalenie Państwu polecam.
Udane eksperymenty
Beethoven Blues to jego ósmy album studyjny i zarazem pierwszy, który otwiera nową serię Batiste’a, w ramach której prezentował będzie solowe utwory fortepianowe w autorskich interpretacjach. Choć nie udało mi się odnaleźć informacji o dalszych planach fonograficznych (kto będzie następny: Mozart? Chopin? Vivaldi? Monteverdi?), cieszę się, że to akurat Ludwig van Beethoven wybrany został przez Jona jako pierwszy.
Dla mnie ten album jest o zacieraniu granic. Bardzo cenię sobie muzyków, którzy nie czują, że obowiązuje ich jakaś (nieistniejąca) zasada Nietykalności Dzieł Wielkich, i którzy biorąc je na tapet, przepuszczają je przez filtr swojej wrażliwości, wyobraźni i tego gatunku muzyki, w którym tworzą. Choć album wspomniany cykl dopiero rozpoczyna, Batiste ma na swoim koncie podobne eksperymenty. Od lat łączy muzykę klasyczną z rozrywkową, dzięki czemu mamy pewność, że język, którym operuje na płycie, nie jest zlepkiem przypadkowych sformułowań, a materią, która jest mu naprawdę dobrze znana. Materią, którą rozumie, czuje i, przede wszystkim, którą chce nam przekazać coś bardzo konkretnego i namacalnego.
Tysiące barw
Dlaczego warto sięgnąć po bluesowego Beethovena niezależnie od tego, czy słucha się Dziewiątej na dobranoc, zaczyna się dzień od B.B. Kinga czy żadne z powyższych? Bo Batiste robi z Ludwigiem coś, co może stać się dla nas początkiem nowego myślenia o muzyce. Pokazuje, że zamknięta w partyturze treść może stać się zaledwie punktem wyjścia, a to, dokąd nas doprowadzi, zależy już tylko od tego, na co sobie pozwolimy – zarówno jako słuchacze, jak i jako twórcy.
Oczywiście nie zakładam, że wszyscy Państwo, jak tu jesteście, będziecie ten pogląd podzielać. Ba, byłabym zdziwiona, gdyby się tak stało – są wszak wśród nas zwolennicy wykonawstwa historycznie poinformowanego (o którym pisałam Państwu, zdaje się, przy Graindelavoix w „Przewodniku” 14/2024), są i tacy, dla których balansowanie między dwoma dość odległymi jednak gatunkami nie jest opowieścią o otwartości na nowe, a raczej naiwną historyjką o wybieraniu łatwiejszej drogi.
Nie oceniam tych podejść ani ich nie wartościuję. Pokazuję jedynie, że można inaczej i że pomiędzy czernią a bielą (rozumianymi jako skrajności, przeciwieństwa – bez żadnego dodatkowego znaczenia dobre-złe, święte-grzeszne) jest cała gama szarości, które oglądane z odpowiedniej perspektywy, mogą zacząć skrzyć się tysiącem barw.