Logo Przewdonik Katolicki

Między prawdą a formą

Monika Białkowska
Oczekiwanie na poświęcenie pokarmów wielkanocnych w Wielką Sobotę na krakowskim Rynku Głównym | fot. Omar Marques/Getty Images

Czy niepokój dotyczący religijności Polaków jest przesadzony? Czy w istocie to ci, którzy biją na alarm, niepotrzebnie wzniecają zamęt i budują w innych wątpliwości? Po raporcie na temat religijności w archidiecezji wrocławskiej można rozmawiać o przemianach socjologicznych i moralnych. Jednak to teologiczny wniosek jest porażający: jedna trzecia tych, którzy nazywają się chrześcijanami i liczeni są w statystykach, w rzeczywistości chrześcijanami nie jest.

Co definiuje chrześcijanina? Na to pytanie mogą padać różne odpowiedzi. Jedni powiedzą o osobistej deklaracji, inni o chrzcie, jeszcze inni o wypełnianiu konkretnych praktyk czy o moralnych wyborach zgodnych z nauczaniem Kościoła. Gdyby według tych kryteriów oceniać stan polskiego katolicyzmu, rzeczywiście nie byłoby tak źle. Wszak nadal dziewięćdziesiąt procent z nas na Boże Narodzenie łamie się opłatkiem i prawie tyle samo w Wielką Sobotę wędruje do kościoła z koszyczkiem, żeby poświęcić jego zawartość. Można próbować zignorować fakt, że te liczby i tak z roku na rok maleją w zastraszającym tempie i powtarzać, że nie jest źle, bo ludzie wciąż do kościoła przychodzą.
Można zapytać nieco prowokacyjnie: przychodzą, ale co z tego? Fizyczne stawienie się w kościele dwa razy w roku nie jest świadectwem wiary, a jedynie przekazanego z pokolenia na pokolenie rytuału.

Moc rytuału
Oczywiście rytuał ten nie musi być pusty. Każdy ryt czy zewnętrzny obrzęd u swojego źródła ma wewnętrzne przekonanie człowieka – jakąś prawdę, która domaga się wyrażenia w zewnętrznym geście. Człowiek posługuje się językiem, wyraża siebie gestami i znakami, komunikuje się z otoczeniem. Naturalne jest zatem, że również jego wiara znajduje swój wyraz w języku słów, gestów i obrzędów.
Rytuał nie jest zły. Więcej: rytuał jest w życiu człowieka niezbędny i prawdopodobnie nie było czasu ani kultury, w której człowiek byłby tego rytuału pozbawiony. Ryt czy obrzęd jest sposobem na przekazanie, ale i podtrzymanie wartości, które nas łączą. Pozwala nam rozpoznawać się jako wspólnotę – „swoi” są ci, którzy rozumieją i powtarzają ten sam rytuał. Rytuał daje nam poczucie bezpieczeństwa, oswaja świat i go porządkuje. Prawdopodobnie między innymi właśnie w tego powodu ludzie, którzy już nie wierzą, ustawiają w domu choinkę, łamią się opłatkiem czy święcą wielkanocne potrawy: to pozwala mentalnie wrócić do „domu”, przywołuje obrazy z dzieciństwa, daje wrażenie stabilności świata i poczucie, że mamy nad tym światem kontrolę. Wszystko to odbywa się na poziomie nieświadomym: świadomie mówimy, że po prostu tak chcemy.
Współczesny świat nie sprzyja zachowaniu rytuałów. Każdy z nas zaczyna żyć we własnym świecie, a powtarzalne gesty i znaki klasyfikowane są niemal z automatu jako puste, niepotrzebne, stanowiące raczej ciężar niż szansę. We współczesnym świecie nie chcemy powtarzać tych samych słów, które powtarzali nasi dziadkowie – chcemy mówić własnym językiem, najlepiej każdy własnym. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie akt, że jeśli ludzie zaczynają mówić każdy swoim językiem, stają się samotni, bo przestają się rozumieć.
Nie powiem zatem, że rytuał jest zły. Jest potrzebny wszędzie tam, gdzie pragniemy się rozpoznać w znaku – jak uczniowie wędrujący do Emaus rozpoznali Jezusa po geście łamania chleba. Dopóki za rytem i znakiem kryje się wyrażana wewnętrzna prawda, jest on nie tylko pożyteczny, ale wręcz niezbędny.

Rytuał, który kłamie
Problem, przed którym dziś stajemy, to gest i ryt, który kłamie. Kłamstwo znaku lub rytu w większości intuicyjnie rozpoznajemy jako zło. Nie musimy się zastanawiać nad tym, czy szkodliwy jest znak drogowy nakazujący jazdę prosto drogą, która kilka metrów dalej zmierza ku przepaści. Wiemy, jak okrutne jest dawanie kwiatów czy wyznawanie miłości, jeśli jednocześnie myśli się o kimś zupełnie innym. Wypowiadanie słów przysięgi małżeńskiej z wewnętrznym nastawieniem, że to w sumie nie ma znaczenia i zawsze można się rozwieść, czyni sakrament małżeństwa nieważnym. Ryt, obrzęd, symbol i znak stanowią tak ważną część naszej komunikacji, że ich fałszowanie niszczy wspólnotę: przestajemy się rozpoznawać i rozumieć jako ci, których łączą te same wartości.

Obalić ryty?
W jaki sposób to, o czym mówimy, znajduje swoje odbicie w życiu religijnym? Od dłuższego czasu – również pod wpływem współczesnego świata – mamy do czynienia z coraz większą indywidualizacją życia religijnego i z coraz donośniejszymi głosami mówiącymi o wypaleniu się niektórych zewnętrznych form. Widać zresztą gołym okiem, że pewne formy pobożności, takie jak godzinki, litanie, gorzkie żale czy procesje Bożego Ciała przestają cieszyć się powszechną popularnością i pozostają raczej modlitwą dla koneserów.
Nie chcę tego oceniać: zwracam tylko uwagę, że można na to zjawisko spojrzeć z przynajmniej dwóch perspektyw. Jedni bić będą na alarm, nawołując powszechnie do powrotu do tych form, do ich ponownego ożywienia i pokochania, upatrując w tym właśnie sposobu na ożywienie w ludziach wiary. Drudzy uspokajać będą, że nie kryje się za tym zjawiskiem żaden dramat: wszak ze zmieniającym się światem zmieniać się będą również formy jej wyrażania i fakt, że ktoś w XXI wieku nie modli się już „godzinkami”, nie oznacza, że modli się mniej lub modli się gorzej. („Godzinki” przywołuję tu tylko jako przykład, sama jestem ich wielką, acz raczej niepraktykującą miłośniczką).

Fałsz odrzucony
Ci, którzy liczą na odbudowanie duchowej rzeczywistości poprzez powrót do rytuałów, muszą jednak wziąć pod uwagę, że jest to możliwe tylko wówczas, gdy ryt – znak – symbol – wyrażają nadal pewną wewnętrzną prawdę człowieka. Owszem: dla ludzi, którzy mają w sobie wiarę, powrót do pewnych tradycyjnych form może być karmiący, może pozwolić im odkryć głębię. Jedni się w tym odnajdą, inni znajdą inne formy budowania wspólnoty i wyrażania wiary.
Tam, gdzie żywej wiary nie ma, ryt pozostaje pusty. Może jeszcze budować zewnętrzną wspólnotę (choćby wspólnotę tych, którzy przychodzą ze święconką) – ale ta wspólnota ma już na sobie cień fałszu. Ludzi nie łączy wiara. Wiąże ich tradycja, kultura, zwyczaj, tęsknota za uporządkowanym światem dzieciństwa, ale nie wiara.
Z czasem ryt, który nie wyraża naszej wewnętrznej prawdy, zwyczajnie porzucamy. Staje się niepotrzebną komplikacją, zabiera czas, nie dając nic w zamian. Śmiem twierdzić, że ludzie dziś nie odchodzą od wiary. Ludzie od wiary odeszli pokolenie temu, trwając nadal w kościelnej kulturze i obrzędach. Od Kościoła odchodzą dziś następne pokolenie: ci, którzy już nie wiedzą, po co mieliby w nic nieznaczącym dla nich rytuale trwać. Ci, którzy nie pamiętają, co owe obrzędy znaczyły. Choć to będzie brzmiało dla nas niewygodnie, ludzie ci stają we własnej prawdzie. Nie chcą, by ich gesty i znaki mówiły to, co nie jest prawdą o nich.
Największym błędem, jaki może popełniać dziś Kościół, jest próba zatrzymania ludzi de facto niewierzących za pomocą rytuału: mobilizowania ich do zewnętrznej, rytualnej aktywności bez zwracania uwagi na ich wewnętrzną, duchową kondycję.

Martwe dusze
Dlaczego o tym mówię? Rzeczywistość „martwych dusz” w Kościele – ludzi formalnie się z nim identyfikujących i składających się nadal na kościelne statystyki – jest większa, niż mamy odwagę przyznać. Patrzę na to z niepokojem jako teolog. Dane z badań powtarzają się z roku na rok, zmieniają się tylko liczby. I prawdę mówiąc niespecjalnie interesuje mnie nawet, jaki odsetek nadal chodzi na Mszę i jaki się spowiada, jeśli z roku na rok coraz więcej przyznaje, że nie wierzy w zmartwychwstanie Jezusa, że nie wierzy w życie wieczne. Wrocławskie badania wskazują, że w Boga w Trójcy Świętej wierzy tylko 68,7 proc. osób deklarujących się jako wierzące, w zmartwychwstanie 77,2 proc., w nagrodę i karę wieczną niespełna 60 proc., a w istnienie piekła 46,7 proc. Nawet jeśli weźmiemy w nawias piekło i wieczną nagrodę (wszak toczą się na ten temat teologiczne debaty i przyjąć możemy, że są one znane ankietowanym), to nie można nie zapytać: czy jest w ogóle chrześcijaninem ten, który nie wierzy w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa?

Konstytucja chrześcijaństwa
Być może dziś, w polityczno-społecznym uwikłaniu religii, w hierarchicznym Kościele pełnym najróżniejszych zależności, straciliśmy tę wrażliwość i z tego powinniśmy robić rachunek sumienia. Ale niech to wybrzmi poważnie i stanowczo: nie jest chrześcijaninem ten, kto nie wierzy, że Jezus Chrystus zmartwychwstał.
Można nie wierzyć w tysiące dekretów i prawd, które Kościół formułował przez wieki i nadal być chrześcijaninem. Można z Kościołem prowadzić teologiczne spory o przeszłość i przyszłość i być chrześcijaninem. Można grzeszyć, upadać, nie spełniać wszelkich moralnych wymagań, które wyczytujemy z Ewangelii i nadal być chrześcijaninem. Ale nie można nim być, odrzucając prawdę, że Jezus zmartwychwstał. To jest prawda konstytuująca dla chrześcijaństwa, prawda, bez której chrześcijaństwo nie istnieje.
Sprowadzając tę kwestię do przykładów najbardziej trywialnych, nie jest narciarzem ten, kto nigdy nie miał nart na nogach i nie stanął na stoku – nie może nazywać siebie wegetarianinem ten, kto jada mięso – nie mianuje się poliglotą ten, kto mówi tylko w ojczystym języku – i nie jest chrześcijaninem ten, kto nie przyjmuje prawdy o tym, że grób Jezusa Chrystusa był pusty.

Wołanie o katechezę
To jest rzeczywistość, która staje się dla nas wyzwaniem i z którą trzeba się koniecznie zmierzyć. Jeśli ludzie, którzy nie wierzą w zmartwychwstanie, podtrzymywani będą jedynie w rycie, który nie odnosi ich do wewnętrznej rzeczywistości, wiara stanie się jedynie magią lub zabobonem. Kościół w (czasem słusznym) zapale ocalania rytów nieustannie musi zadawać pytanie o to, kim są ludzie, którzy wypełniają obrzędy i czy aby na pewno zewnętrzny obrzęd wyraża prawdę ich serca.
Świat będzie się zmieniał. Ludzie tracić będą wiarę, odchodzić będą od Kościoła. To, co staje dziś dla Kościoła jako zadanie numer jeden, to może wcale nie być ewangelizacja, ale katechizacja. Najpierw ci, którzy wciąż jeszcze nazywają się wierzącymi, muszą zrozumieć i wiedzieć, w co i dlaczego wierzą. Muszą zachwycić się prawdą, którą wiara przed nimi odsłania. Dopiero później będą mogli iść w świat i dawać o swojej wierze świadectwo. To katecheza dorosłych, rozpoznanie chrześcijańskiego kerygmatu jest najpilniejszym zadaniem, które przed nami stoi. Bez tego Kościół ludzi niewierzących, choć wypełniających obrzędy i przykazania, zmieni się w relikwiarz pełen wyschłych kości. Będzie doktrynerskim nauczycielem bez prawdy, która kogokolwiek pociąga, i bez mocy, która zdolna jest przemieniać świat.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki