Z tego powodu powiedzenie współcześnie komuś: „Jeśli dalej będziesz tak postępować, za kilka lat zrobią o tobie serial na Netflixie”, bynajmniej nie jest komplementem, a postawieniem w jednym rzędzie m.in. z oszustem z Tindera lub kobietą, która zmanipulowała część elity bogaczy z Nowego Jorku. Kiedy patrzę na ten trend w sferze upodobań odbiorców, który nie jest wynikiem Bardzo Tajnego Spisku Bardzo Ważnych Ludzi, tylko zrodził się naturalnie i w ten sam sposób rozwija, nie dziwi mnie już to, że dla tak wielu współczesnych ludzi Bóg jest nudny.
Owszem, bardzo mocne sformułowanie, ale spróbujmy spojrzeć przez chwilę na Ewangelię i liturgię nie oczami wiary, tylko z zewnątrz.
Jezus i Jego prorok
Nie trzeba zestawiać wcielonego Pana z Jego największymi protagonistami, czyli Herodem Wielkim lub arcykapłanami. Przyjrzyjmy się Janowi Chrzcicielowi. Od dawna uderza mnie w opowieści św. Łukasza to, w jak dużym stopniu to opowieść o synu Elżbiety i Zachariasza jest bardziej atrakcyjna dla współczesnego odbiorcy niż ta o Mesjaszu. Jan jeszcze się nie począł, a już pojawiły się pierwsze, co istotne, publiczne znaki, że oto nadchodzą narodziny kogoś ważnego: jego ojciec, kapłan, ma wizję w przybytku, traci nagle mowę, a potem, mimo że razem z żoną są w podeszłym wieku, zostają rodzicami.
Co więcej, rodzi się im syn (chociaż w przypadku starszej matki bardziej prawdopodobne było urodzenie dziewczynki), a podczas uroczystości jego obrzezania nie dość, że oboje rodzice podają imię, którego nikt się nie spodziewa, to Zachariasz odzyskuje mowę. Znów jest to publiczne wydarzenie, o którym zresztą długo mówiono w tamtejszej okolicy (zob. Łk 1, 65b), zastanawiając się nad tym, kim będzie narodzony w tak zaskakujących okolicznościach chłopiec. Dorasta on w środowisku ascetów, podejmuje publiczną działalność w Judei, słynie z postów i wyrzeczeń. Jest postacią intensywną, otoczoną legendą i budzącą podziw. Zapowiada nadejście surowego sądu i nie waha się ostro zwracać nawet do przedstawicieli elity kraju. Mamy więc mnóstwo przedziwnych wydarzeń, silną osobowość (choć nie antyspołeczną) i zadziwiające zachowanie, a wszystko kończy męczeńska śmierć.

A jaka jest historia Tego, którego prorok znad Jordanu wskazuje jako mesjasza, któremu nie jest godzien rozwiązać rzemyka u sandałów? Jeśli spojrzymy z perspektywy publicznej, rysuje się następujący obraz. Jego matka zachodzi w ciążę, zanim oficjalnie zamieszka z mężem. Kiedy jest w ostatnim miesiącu ciąży, muszą jechać na drugi koniec kraju, żeby dać się spisać podczas spisu ludności. Rodzi dziecko w stajni, a pierwszymi, którzy przyjdą się Chłopcu pokłonić, będą ubodzy pasterze. Jedyny moment ludzkiej chwały to chwila odwiedzin magów, ale i to okazuje się źródłem problemów, dlatego tuż potem uciekają do Egiptu, by przeczekać rzeź zarządzoną przez władcę. Kiedy wracają, osiedlają się w Nazarecie, a więc miasteczku o takiej opinii, że kiedy Filip z radością mówi Natanaelowi, że znaleźli mesjasza i jest nim pochodzący stamtąd Jezus, słyszy odpowiedź: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?” (J 1, 46a).
Syn, pod względem prawnym, Józefa przez ponad trzydzieści lat jest robotnikiem najemnym; kiedy ma zlecenia, pracuje jako odpowiednik współczesnego budowlańca skrzyżowanego z cieślą, kiedy nie ma, zapewne najmuje się do pracy w polu – Jego przypowieści o pracownikach rolnych uderzają realizmem, więc mógł je zaczerpnąć ze swego doświadczenia. Nie ożenił się, a więc i w tej sferze nie wydaje się kimś, kto jest szczególnie błogosławiony. Ot, ciężko pracujący mężczyzna, mieszkający ze swoją, od pewnego momentu owdowiałą, matką. Żadnych fajerwerków, powodów do zadziwienia, a jedyne rozmowy na temat Jego narodzin zapewne odnosiły się do tego, że poród sześć miesięcy po ślubie to trochę wcześnie. Kiedy Jezus rozpocznie działalność i przyjdzie do rodzinnego miasta, jego mieszkańcy przyjmą Go z niedowierzaniem tak wielkim, że nie będzie w stanie tam uczynić zbyt licznych cudów. Nawet więcej, subtelnie wypomną Mu Jego „wcześniactwo”, nazywając Go synem Maryi, a nie Józefa (zob. Mk 6, 3).
Jezus wydaje się więc postacią bladą i mało porywającą nawet w zestawieniu z prorokiem, który zapowiadał Jego przyjście i który bezbłędnie Go rozpoznał nad Jordanem (można powiedzieć, że miał wprawę po podskoku w łonie Elżbiety, kiedy usłyszał głos Maryi). Mimo to Jan w pierwszym momencie nie chce ochrzcić Nazarejczyka, uważa wręcz, że powinien otrzymać chrzest od Niego. Daje o Nim tak przekonujące świadectwo, że jego dwóch uczniów odchodzi za Jezusem. Zresztą może to nie tylko świadectwo proroka, może w Nim samym już wtedy dostrzegli coś, co ich pociągnęło, skoro już od początku mówią o Jezusie bliskim – cała końcówka pierwszego rozdziału Ewangelii Janowej to historia o dzieleniu się wiarą w Niego jako mesjasza.

Trzy lata i krzyż
Owszem, jest czas, kiedy Rabbi z Nazaretu budzi sensację, jednych zachwyca, innych gorszy, jeszcze inni boją się polityczno-społecznych skutków Jego działalności. Kiedy jednak lud chce Go obwoływać królem, za każdym razem ukrywa się albo mówi coś, co zniechęca tych, którzy w Jego imię chętnie ruszyliby na Rzymian. Przyzna się do swojej godności dopiero przed Piłatem, kiedy króla w żaden sposób nie będzie przypominać. Żyje z ludzkiej łaski, jako wędrowny nauczyciel, a głównym powodem, który budzi zainteresowanie Jego osobą jest to, że uzdrawia. Nie neguję tego, że oprócz faryzeuszy i uczonych w Piśmie słuchali Go dla Jego nauczania także inni, ale większość po prostu chciała cudu. Okres jawnej działalności, ten najbardziej „filmowy”, kończy jednak śmierć na krzyżu, łącząca w sobie nie tylko zabójstwo fizyczne, ale i moralne Skazańca. To, jak Jego postać widzieli potem niewierzący w Niego, najlepiej chyba oddaje najstarsze zachowane przedstawienie krzyża, czyli sgraffito, na którym widzimy Ukrzyżowanego z głową osła. Głupiec, który mógł zostać władcą, a dał się ukrzyżować.
W tym przypadku, podobnie jak przy narodzeniu, najważniejsze rzeczy są dostępne tylko tym, którzy mają oczy wiary, zdolne te rzeczy dostrzec. Jezus przychodzi do swoich bliskich i ich posyła, a zaczyna od kobiety, Marii Magdaleny, a więc, jak mogłoby się wydawać, świadka z góry stojącego na przegranej pozycji, jeśli chodzi o wiarygodność. Po raz kolejny wybiera najtrudniejsze rozwiązanie.
Terra dissimilitudinis
To fraza z Wyznań św. Augustyna, niesłychanie trudna do spolszczenia. Zygmunt Kubiak oddał ją słowami: „kraina, gdzie wszystko jest inaczej”. Myślę, że najlepiej opisuje to, jak rzeczywistość widzi ktoś, kto wierzy i w wierze wzrasta. Świat, w którym współcześnie żyjemy, wybiela lub tłumaczy postacie z bajek, które do tej pory były postrzegane jako uosobienie zła, fascynuje się ludźmi zaburzonymi do tego stopnia, że są niebezpieczni, i zachwyca toksycznymi relacjami (wystarczy popatrzeć, jakiego typu romanse najlepiej się sprzedają). Jak ludziom zachłyśniętym takimi bodźcami mówić o Bogu, który jest tak niezwyczajnie zwyczajny? Jak uzasadnić nadzieję, która w nas jest?
