Podczas gdy Amerykanie dążą do zmiany globalnego porządku, nad Dnieprem decyduje się los Ukrainy i co za tym idzie bezpieczeństwo regionu, a Polska staje przed koniecznością błyskawicznej modernizacji państwa (od obszaru obronności aż do ochrony zdrowia), kampania przed wyborami prezydenckimi coraz bardziej zaczyna przypominać osiedlową przepychankę. Chociaż już niedługo wybierać będziemy zwierzchnika sił zbrojnych w kluczowym dla współczesnej Polski momencie, kandydaci ścigają się na niezbyt mądre hasełka, a między mediami informacyjnymi powstał niemożliwy do zakopania rów.
Co dwie debaty to nie jedna
Gdy lata temu Grzegorz Schetyna wypowiedział swoje najsłynniejsze zdanie, że „Wybory wygrywa się w Końskich”, najpewniej nie zdawał sobie sprawy z daleko idących skutków tej legendarnej już frazy. Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 2020 r. na debatę w Końskich zaprosił sztab urzędującego prezydenta Andrzeja Dudy. Zaproszenie zlekceważył jego kontrkandydat Rafał Trzaskowski, co po przegranych przez niego wyborach zostało uznane za błąd. Trzaskowski mógł pokazać determinację i odwagę, a zamiast tego zapewnił Dudzie możliwość swobodnego odpowiadania na pytania zadawane przez podporządkowanych władzy dziennikarzy TVP Info.
11 kwietnia niewielkie miasto w województwie świętokrzyskim znów nawiedzili politycy i dziennikarze. Tym razem skala absurdów i kuriozalnych sytuacji zdecydowanie przebiła jednak „debatę” Andrzeja Dudy z samym sobą sprzed pięciu lat. Już sama forma jej zapowiedzenia wywołała ogromne kontrowersje. Ledwie kilka dni wcześniej lider sondaży Rafał Trzaskowski z Koalicji Obywatelskiej zaprosił na nią kandydata popieranego przez PiS Karola Nawrockiego. Zrobił to za pośrednictwem krótkiego filmiku opublikowanego w mediach społecznościowych. Pomimo zaplanowanego na piątkowy wieczór występu w Kanale Zero Nawrocki dosyć nieoczekiwanie zaproszenie przyjął.
Niczym na rozkaz chęć prowadzenia debaty wyraziły trzy stacje informacyjne – TVP Info, TVN24 i Polsat News. I tu pojawił się pierwszy zgrzyt: do wymienionych stacji dołączyć chcieli dziennikarze bliskiej PiS-owi telewizji Republika. Ta ostatnia dokonała w zeszłym roku niebywałego wręcz skoku oglądalności. Po brutalnym przejęciu mediów publicznych przez ówczesnego ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza miliony sympatyków podporządkowanej dotychczas PiS-owi telewizji przekierowało swoją uwagę w stronę medium Tomasza Sakiewicza.
Obecnie Republika właściwie zrównała się pod względem udziału w rynku z TVN24, a czasem nawet stację z Wiertniczej przewyższa. Na uczestnictwo Republiki zgody nie wyrazili jednak… dziennikarze innych stacji. Najbardziej przeciwne były redakcje TVP Info i TVN24, które nie zamierzały stanąć w jednym szeregu z pracownikami Republiki, gdyż uznają ich za partyjnych propagandystów. Republika nie dała jednak za wygraną i wykorzystując fakt, że na debatę organizowaną przez sztab Trzaskowskiego zaproszono tylko jednego konkurenta, sama zapowiedziała alternatywną debatę w Końskich dla wszystkich.
Tego samego dnia miały się więc odbyć dwie zwołane na szybko konkurencyjne debaty. Abstrahując od dyskusji, kto jest propagandystą, a kto nie (obecne TVP Info od tego pisowskiego różni wektor sympatii politycznych), to cała ta przepychanka pokazała, jak ogromne spustoszenie pozostawi po sobie konflikt PO-PiS i wywołana przez niego polaryzacja.
Selekcja jak przed klubem
Dosyć szybko pojawiła się inna, jeszcze ważniejsza kontrowersja. Pominięci w debacie Trzaskowskiego kandydaci zaczęli się upominać o swoje miejsce przy stole. Całkowicie słusznie pytali, dlaczego największe stacje informacyjne w kraju, z mediami publicznymi włącznie, posłusznie zamierzają pomóc w organizacji debaty jednego z kandydatów, w której wziąć ma udział tylko jeden wybrany przez niego konkurent. Pojawiły się nawet opinie prawników, że taka formuła spotkania może być przyczyną podważenia wyniku wyborów.
Sztaby pozostałych kandydatów, szczególnie Szymona Hołowni, zaczęły więc dopytywać się, kto konkretnie organizuje i finansuje to wydarzenie. Dziennikarze mediów publicznych początkowo kluczyli, aż wreszcie zaczęli zaprzeczać, że są organizatorami debaty Trzaskowski–Nawrocki. Finalnie okazało się, że to wydarzenie organizowane i finansowane przez sztab kandydata Koalicji Obywatelskiej. Dlaczego więc czołowi dziennikarze w Polsce stanęli jak na baczność przed Trzaskowskim i posłusznie pomogli w organizowaniu jego kampanijnego wydarzenia?
W niedzielnej Kawie na Ławę w TVN24 prowadzący Konrad Piasecki pytał retorycznie, czy największa stacja informacyjna mogłaby zlekceważyć tak ważne wydarzenie polityczne. Nie tylko mogłaby, ale i powinna. Posłuszne uczestnictwo w zwołanej naprędce hucpie jednego ze sztabów jest przecież uwłaczające dla dziennikarzy. Gdyby odmówili, pokazaliby swoją niezależność. Poza tym pojawia się kolejna wątpliwość: czy komitet wyborczy Trzaskowskiego zapłacił stacjom za prowadzenie debaty? Powinien, gdyż praca znanych dziennikarzy kosztuje. Jeśli tego nie zrobił, to jego sztab otrzymałby kosztowny prezent od trzech stacji telewizyjnych, a darowizny od osób prawnych są w Polsce nielegalne. W momencie pisania tekstu żadnych faktur jeszcze nie ujawniono, ale powinna zażądać ich Państwowa Komisja Wyborcza. PiS straciło subwencję za podobne wykroczenia.
To był jednak dopiero początek przedwyborczej awantury. W Końskich pojawiło się kilkoro innych kandydatów zaproszonych na debatę trzech prawicowych telewizji: Republiki, wPolsce24 i TV Trwam. Wśród nich znalazł się Szymon Hołownia, który postanowił wedrzeć się na debatę Trzaskowskiego. Żeby uniknąć kompromitacji, zmieniono formułę debaty współorganizowanej przez TVP Info, TVN24 i Polsat News i przesunięto ją na czas po wydarzeniu Republiki. Mieli w niej wziąć udział wszyscy kandydaci, którzy byli akurat na miejscu, w tym Magdalena Biejat i oczywiście sam Trzaskowski, którzy odmówili uczestnictwa w debacie Republiki.
Jakby tego było mało, na debatę sztabu Trzaskowskiego postanowili wedrzeć się także dziennikarze Republiki oraz politycy PiS. Ten szturm już się jednak nie udał, ale doszło do kompromitujących przepychanek, których nie przystoi widywać przy okazji tak poważnych spraw jak wybory prezydenckie.
Meczowa atmosfera
Najpierw odbyła się debata finalnie organizowana przez Republikę, wPolsce24 oraz TV Trwam. Wzięło w niej udział pięcioro kandydatów i w sumie całe szczęście, gdyż na stworzonej naprędce na rynku w Końskich scenie nawet ta niewielka grupa ledwo się mieściła. Od początku wzięli w niej udział Karol Nawrocki, Szymon Hołownia, Marek Jakubiak i Krzysztof Stanowski, ale po około 20 minutach na scenę wkroczyła również Joanna Senyszyn. Witały ją niezbyt przyjazne buczenia i okrzyki w stylu „ale laska!”, co doskonale obrazuje poziom dyskusji. Atmosfera przypominała raczej mecz piłkarski jakiejś niższej klasy rozgrywkowej.
Aktywny dziennikarz i założyciel Kanału Zero Krzysztof Stanowski od początku dawał do zrozumienia, że jego kandydowanie ma charakter wyłącznie prześmiewczy. „Rozumiem, że to jest ten moment, kiedy można opowiadać totalne farmazony niemające pokrycia ani w faktach, ani w tym, co jest możliwe. Można też powiedzieć coś innego za kilka dni w innej debacie” – stwierdził zapytany o program energetyczny, a następnie obiecał obniżenie cen prądu o 60 proc. i budowę sześciu bloków jądrowych do końca roku. Senyszyn szybko go przebiła, mówiąc o stu dniach.
Po ponad godzinnej debacie stacji prawicowych kandydaci udali się do lokalnej szkoły, gdzie miała miejsce debata Trzaskowskiego, której klimat był zupełnie odmienny – było cicho, pusto i sztywno, co zapewne było efektem starannej selekcji „na bramce”. Mieszkańcy Końskich, którzy mogli oglądać debatę na telebimie na zewnątrz, mogli się poczuć wykorzystani.
Najgłośniejszym wydarzeniem było odebranie przez Magdalenę Biejat tęczowej flagi Rafałowi Trzaskowskiemu, którą najpierw wręczył mu Karol Nawrocki. Speszony Trzaskowski schował ją pod swój panel, co przytomnie wykorzystała kandydatka Lewicy, wytykając prezydentowi Warszawy przy okazji hipokryzję. Debata trwała aż trzy godziny i skończyła się właściwie już w sobotę, jednak nie padło tam nic interesującego, a zaskoczyć mogło co najwyżej zadziwiająco słabe przygotowanie kandydata KO, który przecież de facto występował na swoim własnym wydarzeniu kampanijnym.
Właściwie wszyscy kandydaci popierali ścisłą ochronę granic, a Trzaskowski zadeklarował kontrole nawet na tej z Niemcami. Dosyć powszechna zgoda dotyczyła również budowy elektrowni jądrowej, ale Nawrocki z Jakubiakiem nawoływali do obrony polskiego węgla, którego według Jakubiaka ma Polsce starczyć na, uwaga, 900 lat. Większość kandydatów opowiedziała się przeciw obowiązkowej służbie wojskowej, nie licząc Marka Jakubiaka, który postuluje służbę trwającą 3–6 miesięcy.
Komentatorzy byli dosyć zgodni, że obie debaty nieoczekiwanie wygrał Szymon Hołownia, który stał na czele sprzeciwu wobec selektywnej formuły debaty prowadzonej przez media publiczne. Na początku każdej z debat bardzo jednoznacznie skrytykował działania sztabu Trzaskowskiego i trzech współpracujących z nim stacji informacyjnych. Hołownia starał się też pokazać jako gorliwy patriota, nawołując nie tylko do masowych zbrojeń, ale nawet zawieszenia systemu uprawnień do emisji CO2, którego twardo bronił jeszcze przed wyborami parlamentarnymi. Jego nagły prawicowy skręt wygląda przynajmniej nieszczerze – podobnie zresztą jak „konserwatywna przemiana” Rafała Trzaskowskiego.
Podpisy widmo
Na debatę Trzaskowskiego weszło finalnie ośmioro kandydatów, których dziennikarka TVP Info Aleksandra Pawlicka nazwała w jednym z późniejszych programów „planktonem” i kandydatami „trzeciej kategorii”. Skandalicznie obrażani przez Pawlicką kandydaci musieli się na nią jednak dosłownie wepchać, a tej okazji nie mieli ci, których na miejscu nie było. W Końskich nie pojawili się Sławomir Mentzen i Adrian Zandberg, którzy mieli już umówione spotkaniach w innych miejscach. Nie mieli ochoty odwoływać swoich spotkań z wyborcami, by wziąć udział w zwołanej naprędce hucpie dwóch kandydatów. Obaj mieli okazję wziąć udział w debacie Republiki w studiu 14 kwietnia, a w maju wezmą udział w tej „właściwej” debacie prezydenckiej, którą obowiązek ma zorganizować TVP.
Na drugiej debacie pojawił się także nikomu praktycznie nieznany Maciej Maciak z ruchu Dobrobytu i Pokoju. „Kim pan jest, panie Maciak?” – rzucił w swoim stylu Stanowski podczas tury pytań zadawanych przez kandydatów. Maciak nawoływał do wznowienia zakupów surowców energetycznych z Rosji i prowadzenia polityki zagranicznej na wzór Węgier. W Polskim Radiu redaktor Roch Kowalski przekonywał, że Maciaka podrzuciła tu Moskwa, na co nie ma dowodów. Problemem jest to, że w wyborach wystartuje wielu kandydatów, za którymi nie stoją żadne struktury polityczne lub szerokie kręgi społeczeństwa.
W jaki sposób przynajmniej 100 tys. podpisów zebrało aż 13 kandydatów, w tym ekonomista Artur Bartoszewicz, dziennikarz Krzysztof Stanowski, biznesmen Marek Jakubiak czy zupełnie nieznany Maciej Maciak? Na ulicach nie widać było jakiejś szczególnie dużej aktywności komitetów. Tajemnicą poliszynela jest, że niektóre sztaby zbierały na „konkurencyjnych” kandydatów (np. PiS na zaprzyjaźnionego Jakubiaka), a podpisami również zwyczajnie handlowano.
Majowa debata prezydencka z 13 kandydatami będzie jeszcze słabszym widowiskiem niż dwie debaty w Końskich. Łatwe obchodzenie wymogów PKW sprawia, że o stanowisko zwierzchnika sił zbrojnych mogą ubiegać się ludzie o niejasnych koneksjach czy zwyczajni komedianci. To ośmiesza wybory prezydenckie, a potencjalnie może też prowadzić do jakichś prób ulokowania nad Wisłą kandydata chodzącego na smyczy zagranicznych służb lub lobbystów.
Awantura w Końskich pokazuje jak w soczewce problemy polityczne Polski. Polaryzacja wśród polityków i dziennikarzy, upartyjnienie sporu ideowego, podporządkowanie mediów politykom, infantylny przekaz czy co jakiś czas wystawiające głowę różne mętne postacie można było jeszcze zrozumieć w latach 90., gdy III RP dopiero raczkowała. W trzeciej dekadzie XXI wieku, gdy przed Polską tak wiele wyzwań i zagrożeń, kampania prezydencka powinna wyglądać znacznie poważniej.