Doskonale pamiętam ten moment, gdy siedzieliśmy z braćmi na sali telewizyjnej i czekaliśmy na pierwsze spotkanie z nowo wybranym Ojcem Świętym. Zapamiętałem przede wszystkim to, że już w pierwszych chwilach osądziłem go w swoim sercu. Nie zapałałem do niego miłością, nie spodobał mi się, wydał mi się dziwny i aż nadto pospolity, a w efekcie momentalnie zdystansowałem się od jego osoby. Dziś, z perspektywy czasu widzę, że nałożyłem na jego osobę mój osobisty żal, smutek oraz jakiś gniew z powodu niezrozumiałej dla mnie abdykacji mojego mistrza i przewodnika, papieża Benedykta XVI. Dokonałem swoistej projekcji, w której obwiniałem papieża Franciszka o stratę, której kompletnie nie akceptowałem.
Problemy z papieżem
Później, na długie miesiące, a nawet lata, zamknąłem się na jego nauczanie. Nie czytałem go, nie słuchałem, udawałem, że go nie ma. Mentalnie moim papieżem dalej był Benedykt XVI. Obojętność – to był mój sposób na przeżycie tego pontyfikatu. Były w nim momenty, gdy Franciszek mnie irytował, denerwował. Czasem uważałem, że niszczy Kościół od środka oraz wystawia moją wiarę na próbę. Publicznie krytykowałem go i włączałem się w korowód sceptyków, wieszczących upadek Kościoła za rządów papieża Bergoglio.
Były chwile, gdy czułem się przez niego dogłębnie niezrozumiany, a nawet zraniony. A tak naprawdę był moim osobistym wyrzutem sumienia. Ilekroć patrzyłem na jego postępowanie i gesty, widziałem własne, nienawrócone i nieewangeliczne życie. Wielokrotnie Franciszek przypominał, że Kościół jest zbyt skoncentrowany na samym sobie. I miał rację: wszak byłem niesamowicie skoncentrowany na samym sobie, czyniąc z siebie jeden z muzealnych eksponatów oraz troszcząc się jedynie o własne zbawienie. Obnażał moje serce i punktował moje fałszywe ego. Był to wystarczający powód, aby narazić się mojej skostniałej duszy.
Dzisiaj widzę, że było to spowodowane tym, że czułem się zbyt mocny i pewny siebie. Uważałem siebie samego za skałę, na której mogę się oprzeć, gdy w rzeczywistości byłem jedynie piaskiem. Wkrótce jednak doświadczyłem głębokiego kryzysu: osobistego, jak i eklezjalnego. Pamiętam, gdy uświadomiłem sobie, że albo odejdę z Kościoła, albo coś radykalnie zmienię w osobistym podejściu, zarówno w kwestii samego papieża, jak i mojego zanurzenia we wspólnotę Kościoła. Zdecydowałem się wówczas na eksperyment złożony z dwóch zasadniczych elementów. Po pierwsze, postanowiłem nie czytać opinii na temat Franciszka, lecz zacząłem sięgać bezpośrednio po jego nauczanie. Po drugie, uświadomiłem sobie, że muszę bezkompromisowo oprzeć się na Skale współczesnego Kościoła. Jeżeli bowiem zaneguję we własnym sercu papieski prymat, wyląduję prędzej czy później poza widzialną strukturą Kościoła. Potrzebowałem gruntu trwalszego niż moja własna, osobista racja. Potrzebowałem głębokiego aktu zaufania, w którym pozwoliłbym się poprowadzić przez kogoś, kto widzi więcej, dalej, głębiej i kto jednak został podarowany nam przez Boga, na ten konkretny czas.
Franciszek na ratunek
W moim osobistym kryzysie przyszedł do mnie Franciszek i podał pomocną dłoń, tak jak przychodził przez cały swój pontyfikat do wielu potrzebujących i zagubionych. Ujrzałem w nim ojca oraz mądrego przewodnika, który pragnie mnie poprowadzić do źródeł ewangelicznego życia. W momencie, w którym sam potrzebowałem Kościoła jako szpitala polowego, on stał się czułym sanitariuszem, który obmywając moje poranione stopy, opowiedział mi o moim życiu, o jego chorobach i dolegliwościach. Nie tylko mądrze zdiagnozował, ale również zaprosił do uczciwej terapii własnego serca. Okazał się lekarzem, który doskonale wie, w jaki sposób leczy się złamanych na duchu. Pokazał mi, co znaczy żyć i myśleć ewangelicznie.
Doskonale również zapamiętałem ten moment, w którym rzeczywiście rozpoznałem w nim ojca oraz poczułem stabilny grunt pod nogami. Wówczas mogłem stać się wsparciem dla innych.
Najgłębsze jednak zrozumienie jego pontyfikatu przyszło w momencie, w którym bardzo świadomie zdecydowałem się wyjść na swoje osobiste peryferie. Tymi peryferiami stały się dla mnie osoby, które doznały krzywdy seksualnej w Kościele. To właśnie w zderzeniu z konkretną historią oraz dramatem drugiego człowieka odkryłem głębię i mądrość intuicji papieża Franciszka. Bo świat rzeczywiście nie jest czarno-biały, jak zwykł podkreślać papież. A Kościół musi być szpitalem polowym, który będzie opatrywać wszystkich zranionych, bez wyjątku. Wobec dramatów ludzkich egzystencji odkryłem, że Kościół rzeczywiście potrzebuje bliskości, swoistej rewolucji czułości, o której szeptał nam przez cały swój pontyfikat papież Franciszek.
Dziś, gdy myślę o papieżu Franciszku, myślę o nim jak o proroku. Kimś, kto był niezrozumiany, a nawet odrzucany. Również przeze mnie! A jednak, jego gesty, słowa oraz postawy są na wskroś profetyczne. Zapamiętam Franciszka przede wszystkim jako człowieka, który pragnął swoim życiem wykrzyczeć Ewangelię. Żył i myślał nią każdego dnia. Za radykalnie i zbyt bezkompromisowo, ale to akurat problem mojego serca, w którym jest nadal sporo starego poganina.
Bez warunków wstępnych
Franciszek niewątpliwie kochał życie. Nie potrafił obrażać się na świat. Szukał w nim nieustannie dobra oraz nieskończonych możliwości. Cierpliwie akceptował rzeczywistość i szukał do niej dróg dotarcia. W pierwszej kolejności przede wszystkim widział człowieka. Drugi człowiek był jego pierwszym i najważniejszym sakramentem. Był dla niego dostępny, a w bezpośrednim kontakcie zawsze czuły oraz bezpośredni. Był niewątpliwie papieżem ludzi wykluczonych i zmarginalizowanych. Jak Chrystus nie brzydził się grzeszników. Upomniał się o współczesnych ubogich Pana, stawiając ich w centrum Kościoła oraz swojego pontyfikatu. Ukazał, że Kościół jest domem grzesznych ludzi, otwartym dla każdego człowieka, w każdym położeniu i w każdej życiowej sytuacji. Pamiętał o tych, o których inni już dawno zapomnieli. Jego pontyfikat był nieustanną celebracją wielkoczwartkowego mandatum: obmywał i całował stopy, każdemu i bez wyjątku. Bez warunków wstępnych i bez oczekiwania otrzymania zapłaty.
Przed oczami będę miał ikoniczne momenty jego pontyfikatu, prawdziwe epifanie ewangelicznej mocy. Gdy stał nad morzem, modlił się i płakał nad tym wielkim wodnym cmentarzyskiem, w którym potopiło się tylu uchodźców. Gdy szedł do więzienia i umywał więźniom stopy w Wielki Czwartek. Gdy chrzcił dzieci ze związków niesakramentalnych, przyjmował i jadał z osobami homoseksualnymi oraz transseksualnymi. Gdy upomniał się o osoby skrzywdzone seksualnie w Kościele, wskazując, że liczy się ich dobro, a nie „dobro” instytucji. Gdy próbował zaspokoić podstawowe potrzeby ludzi ubogich i bezdomnych. Gdy padł na kolana i zaczął całować stopy afrykańskich przywódców, błagając ich o pokój i zatrzymanie spirali zła. Gdy wypatrzył w tłumie mężczyznę cierpiącego na nerwiakowłókniakowatość. Podszedł do niego i przytulił jego głowę pełną guzów. Gdy pokornie stał i milczał w Auschwitz.
Nadał Kościołowi ludzką twarz i poruszył feudalny beton kościelnej struktury. Przypomniał nam, że fundamentem naszego bycia Kościołem jest tożsamość chrzcielna, a klerykalizm jest groźną herezją, która odpowiada za wiele krzywd i nadużyć w Kościele. Upomniał się o prymat naszych sumień oraz mądrość procesu rozeznawania. Powtarzał, że imieniem Boga jest Miłosierdzie i wzywał nas do powszechnego braterstwa. Popychał nas w kierunku drzemiących w nas marzeń oraz uczył poddawania się niespodziankom Ducha Świętego w naszym życiu. Przestrzegał, aby nie mylić szczęścia z wygodną kanapą. Młodych zaś wezwał, aby wyszli na peryferie i „zrobili raban”.
Do końca pozostał sobą. W Niedzielę Zmartwychwstania, tuż po ostatnim błogosławieństwie Urbi et orbi, podczas przejażdżki po placu Świętego Piotra, dał małemu chłopcu cierpiącemu na nowotwór świątecznego cukierka. Niby nic, jednak w tych małych gestach ukrył wielkość swojego pontyfikatu.