Zakończył się pontyfikat rozpoczęty tak niby prosto i zwyczajnie: „Bracia i siostry, dobry wieczór!”. Bardzo szybko okazało się, że ta zwyczajność była znamienna: zwiastowała pontyfikat słów bezpośrednich, klarownych i prostych. Pontyfikat, którego celem nadrzędnym były starania o to, by Kościół odzyskał „radości Ewangelii”: zarówno w jej przekazywaniu światu, jak i przyjmowaniu do siebie.
To był pontyfikat starań o to, by orędzie Pana głosić każdemu i wszystkim – bez zaglądania w metryki, bez uprzedniego mierzenia religijnej „temperatury”. Franciszek głęboko wierzył w to, że orędzie Chrystusa może zachwycić, porwać i pociągnąć wszystkich i każdego. Dlatego z tak wielką rezerwą, czasami nieukrywaną niechęcią – również wobec braci w kapłaństwie czy biskupstwie piętnował to wszystko, co pod pozorem dbałości o depozyt Kościoła, de facto hamowało proces ewangelizacji. Stąd krytyka postawy typu: „to jest dobre, bo zawsze tak było”, zdradzającej raczej zamiłowanie do świętego (?) spokoju, aniżeli troskę o to, by niezmienne nauczanie Kościoła przekazywać światu w sposób adekwatny do jego zmieniającej się postaci. Oto geneza Franciszkowego antyklerykalizmu, prawdziwej skazy kościelnej rzeczywistości, z którą toczył walkę nierówną, ale wierzę, że zapoczątkowaną na tyle skutecznie, że przyniesie Kościołowi plon obfity. Bo siłą Kościoła nie jest potęga struktur, lecz siła świadectwa.
Koniec pontyfikatu Franciszka powinien być jednocześnie początkiem gruntownej refleksji nad papieską spuścizną. Jego testament to także „peryferia” i „towarzyszenie” – słowa-klucze, stanowiące w istocie esencję Ewangelii. Pozostawił nam także wezwanie do „zejścia z kanapy” (uwaga: to wskazówka nie tylko dla młodzieży), myśl o tym, że „miłosierdzie to imię Boga” i bardzo jej pokrewną: „Bóg nigdy nie męczy się przebaczaniem” oraz wspaniałą metaforę o Kościele jako szpitalu polowym. W testamencie i do przemyślenia przekazał Kościołowi wielokrotnie ponawianą zachętę, by starał się „powrócić do źródeł i odzyskać pierwotną świeżość Ewangelii” oraz apel o „duszpasterskie nawrócenie”. Dziełem być może kluczowym, choć zapewne niedokończonym, pozostaje kwestia synodalności, której Kościół potrzebuje jak tlenu, choć – szczerze mówiąc – nie mam pewności czy to Franciszkowe wezwanie ugruntowało się w Kościele w Polsce w stopniu wystarczającym.
Wbrew jakże licznym, wewnątrzkościelnym krytykom tego papieża, nie wymyślał on jakiegoś „nowego” Kościoła. Liczyłbym na to, że legiony jego krytyków przemyślą na nowo swoje oskarżenia o jego rzekomą lewicowość. „Powiedziałem kiedyś, że komuniści ukradli nam flagę, ponieważ to chrześcijaństwo jest sztandarem ubogich” – napisał w wydanej właśnie autobiografii zatytułowanej Nadzieja. Odbieranie nauczania papieża Franciszka w kluczu politycznym, a nie religijnym przyniosło Kościołowi – nie tylko w Polsce – wiele fermentu. I nie był to raczej ferment twórczy.
Pontyfikat Franciszka nie może być kwestią przeszłości. To zadanie do przemyślenia i kontynuacji. Mam przy tym nadzieję, że wiele z jego – także niedokończonych – przedsięwzięć (jak synodalność) uruchomiło procesy o charakterze nieodwracalnym.
Franciszek wywołał w Kościele trzęsienie ziemi. Ale nie po to, by zniszczyć cokolwiek z tego, co w nim prawdziwe i święte, lecz po to, by skruszyć błędne, choć może i utrwalone przekonania i postawy zniekształcające pierwotną świeżość Ewangelii.