Chciałoby się napisać do świątecznego numeru coś spokojnego, sympatycznego i krzepiącego. Niestety nic nie przychodzi mi do głowy. Poza decyzją, aby nie pisać o wielkiej awanturze wokół prezydenckich debat. Przyjdzie na to jeszcze pora. Ta wyjątkowa eskalacja politycznego drapieżnictwa nie bardzo mi pasuje do świątecznego skupienia. Nawet jeśli wydanie na śmierć Jezusa, a oszczędzenie Barabasza zawierało w sobie także coś z polityki.
Co więcej, ta polska polityka potrafi wydawać z siebie także owoce ładniejsze od agresji i wzajemnego szczucia. Zwołany dość nagle warszawski marsz z okazji tysiąclecia polskiej korony był przedsięwzięciem po części partyjnym. To okazja do mobilizacji zwolenników prawicy. I do wykazania, że obecna koalicja nie pamięta o historii Polski.
Z drugiej strony wydało mi się czymś sympatycznym, że tysiące ludzi szły ulicami Warszawy, tańcząc poloneza. Że pojawiły się historyczne stroje, skądinąd nie z czasów Bolesława Chrobrego, a z epok późniejszych. Przynajmniej część tego pochodu znalazła malowniczą receptę na demonstrowanie dumy z polskiej historii. Tak umieją się cieszyć własną przeszłością niektóre narody, podczas gdy inne nie bardzo. Czasem warto odetchnąć.
Napiszę o czymś innym. Na tydzień przed Niedzielą Wielkanocną w Teatrze Narodowym w Warszawie wystawiono Hamleta Williama Szekspira. Wyreżyserował go 82-letni dyrektor artystyczny Narodowego Jan Englert. A tytułową postać duńskiego księcia zagrał – bardzo dobrze – 22-letni student Akademii Teatralnej Hugo Tarres. Trudno o bardziej symboliczną demonstrację pokoleniowej ciągłości w sferze kultury teatralnej.
Na premierę przyszły tłumy znanych postaci, była także minister kultury Hanna Wróblewska. Spektakl przywitano euforycznie, skądinąd całkowicie słusznie. To skomplikowany, wielowymiarowy, okrutny, ale i mądry tekst. Miejscami można być zaskoczonym celnością obserwacji i konkluzji XVI-wiecznego angielskiego pisarza. Ta wielowymiarowość i mądrość została oddana w tym spektaklu.
Ale euforia mieszała się ze smutkiem. Bo to było pożegnanie wspaniałego artysty. Po wakacjach Jan Englert nie będzie już dyrektorem Teatru Narodowego. Dzieje się tak w następstwie konkursu, który ma na celu „odmłodzenie” kadr teatralnych. Procedury konkursowe uruchomiła właśnie minister Wróblewska. Narodowy to jeden z kilku teatrów podlegających ministerstwu.
Niby słuszne, że młodsi zastępują starszych. Ale Englert jest artystą tej rangi, że zasługiwał, aby to jemu zostawić decyzję o odejściu. Nie był do niej jeszcze gotowy, miał swoje pomysły. Tyle że można było odnieść wrażenie, że jak na gust ministerstwa prowadził teatr zbyt niezależnie od koniunktur ideologicznych i politycznych. Uważał to za cnotę, za wartość.
Zastępuje go młodszy o 30 lat Jan Klata, dawny dyrektor Starego Teatru w Krakowie, chętnie przedstawiany jako ofiara PiS, bo nie wybrano go tam kiedyś na nową kadencję z woli ministerialnej komisji konkursowej. Człowiek epatujący antykonserwatywną wyobraźnią, burzyciel tradycyjnego teatru. Mający prawo do własnych wizji artystycznych. Ale czy na pewno w Narodowym?
Zostawmy już zresztą doraźny konkret tej zmiany. Englert powiedział mi kiedyś: „Wielu młodych reżyserów teatralnych uważa, że literatura umarła. Ja tak nie uważam”. To sedno sporów o współczesny teatr. Obaw o przerwanie ciągłości. Janowi Englertowi, żywej legendzie (towarzyszy mi jako aktor od najmłodszych lat), należą się gratulacje z powodu jego wyobraźni, ale i konsekwencji. Trudno jednak przy tej okazji ukryć obawę o przyszłość tego wycinka polskiej kultury.