Czasownik, od którego pochodzi greckie określenie pocieszania (paraklesis) i tego, kto pociesza (paraklet), w najbardziej podstawowym znaczeniu oznacza przywołanie kogoś do naszego boku, aby udzielił nam wsparcia: obronił nas, poświadczył naszą uczciwość, był prawnym przedstawicielem, towarzyszył w trudnym doświadczeniu. To przywołanie, a nawet jego potrzeba są zakorzenione głęboko w zwierzęcej części naszej natury, w końcu stadnej, i nawet jeśli współcześnie zbytnio akcentujemy w zachodniej kulturze indywidualizm, to instynktownie chcemy przynależeć do jakiejś grupy, nawet jeśli jest ona jedynie wirtualnym bytem w wybranym medium społecznościowym. Tę głęboko ludzką potrzebę poszukiwania oparcia we wspólnocie wspaniale oddaje jedna z opowieści o św. Benedykcie.
Pascha
Życie monastyczne zaczął on od bycia pustelnikiem. Jednego roku Bóg jednak wskazał jego pustelnię pewnemu księdzu. Była to Niedziela Wielkanocna i kapłan ten właśnie siadał do świątecznego posiłku, kiedy objawił mu się Pan i powiedział: „Ty dla siebie szykujesz ucztę, a tam oto mój sługa cierpi głód”. Na te słowa ksiądz wziął jedzenie i poszedł tam, dokąd go Duch poprowadził, odkrywając wysoko w jaskini w górach Benedykta. Co ciekawe, spotkanie zaczęli od wspólnej modlitwy i rozmowy o sprawach Bożych, a dopiero potem ksiądz powiedział: „Wstańmy, posilmy się, bo dziś jest Pascha”. Wtedy z ust pustelnika padło cudowne zdanie: „Istotnie, jest to Pascha, skoro dane mi było cię zobaczyć”. Żył tak długo na odludziu, że nie wiedział, jaki jest dzień, że rzeczywiście jest to niedziela zmartwychwstania, jednak spotkanie z drugim człowiekiem, także wierzącym i życzliwym, dla Benedykta było źródłem tak wielkiej radości jak świętowanie zmartwychwstania.
Pocieszenie więc zaczyna się od obecności, bycia przy boku drugiego, czy to w odpowiedzi na jego wołanie, czy w odpowiedzi na Boże natchnienie do przyjęcia takiej postawy. Czasem nie musi to być nawet dosłowne bycie przy kimś, a tylko gotowość wsparcia. Sama świadomość, że nie jest się samemu w trudnej sytuacji, bo jest ktoś, kogo w razie czego można prosić o konkretną pomoc, i się ją otrzyma, to już bardzo dużo.
Potęga słowa
Często umyka nam, jak wielką moc mają słowa. Święty Jakub pisze o języku, że jest on jak ster okrętu – choć mały, potrafi pokierować czymś, co jest od niego znacznie większe (zob. Jk 3, 4). Słowem możemy komuś przywrócić życie, ale słowem możemy również zabić. Jeśli wypowiemy je w niewłaściwym momencie, niewłaściwym tonem i ono samo będzie miało niewłaściwą treść, możemy kogoś pogrążyć. Rzucone w przelocie zdanie, które miało być jedynie uszczypliwym żartem, może dla słuchacza okazać się jednym zdaniem za dużo. Na szczęście także jedno zdanie, a czasem nawet tylko słowo, powiedziane z natchnienia Ducha Świętego i z Jego mocą, może zdjąć z kogoś ciężar albo przynajmniej go zmniejszyć.
Po dowód sięgnę do historii. We wrześniu 1621 roku pod Chocimiem polsko-kozackie wojska były na skraju wyczerpania i Rzeczpospolitej, a z nią całej Europie, groziła potężna turecka inwazja, jeśliby się poddały. Dowódca, Stanisław Lubomirski, zastanawiał się nad kapitulacją, ale wtedy (jak sam potem składał świadectwo) w półśnie miał wizję Matki Bożej Różańcowej, która wypowiedziała tylko jedno słowo: „Wytrwałość”. Odrzucił więc propozycje osmańskich negocjatorów i postanowił nadal się bronić. Po kilku zaledwie dniach spadł, mimo że nie była na to jeszcze pora, śnieg. Turków też wymęczyła już walka, ale przede wszystkim nie byli przygotowani do wojowania w zimie, więc przyjęli warunki pokoju, przy których obstawali Polacy, i wycofali się. Możecie powiedzieć: dziwne pocieszenie, takie zupełnie pozbawione czułości czy ciepła, które kojarzymy z pocieszaniem, szczególnie matczynym. Najwyraźniej nie było trzeba więcej, obecność Maryi i Jej jedno słowo wystarczyły, by Lubomirski znalazł w sobie resztki sił i wykrzesał je ze swoich żołnierzy.
Języki pocieszenia
Listę sposobów, na jakie można pocieszać strapionych, stanowi m.in. wykaz uczynków miłosiernych co do ciała. Nawet pogrzebanie zmarłego jest, paradoksalnie, pocieszeniem, bo ktokolwiek doświadczył utraty kogoś bliskiego, wie, że moment pogrzebu to chwila, kiedy symbolicznie zamykany jest pierwszy etap żałoby. Nie są to jednak, jak łatwo się domyślić, wszystkie metody. Bardzo lubię sformułowanie „wyobraźnia miłosierdzia”, które ukuł Jan Paweł II. Tak, bycie miłosiernym, zaś szczególnie chyba pocieszanie, wymaga twórczego podejścia. Nie bez powodu w języku funkcjonuje fraza „tanie pocieszenie”. Ktoś nawet może sporo materialnie zainwestować w próbę ujęcia komuś strapienia, ale jeśli zabraknie w niej wyobraźni, to niekoniecznie będzie skuteczna.
Warto zacząć od nazwania strapienia. Możemy po prostu pytać, pozwalając drugiej osobie wypowiedzieć, a czasem nawet po raz pierwszy sformułować, co jest ciężarem, który ją przygniata. Możemy też po prostu się bliżej przyjrzeć, żeby samemu dostrzec, na czym polega problem, bo bywa, że potrzebujący widzi go niekoniecznie we właściwym miejscu. Trochę jak w reklamie jednego z wysokokalorycznych batoników, w której główny bohater zgrywa gwiazdę albo zachowuje się prowokacyjnie, bo bez odpowiedniej dawki cukru „nie jest sobą”. Z boku to widać, ze środka nie bardzo. W tym drugim przypadku kluczowe jest upewnienie się, że dobrze określiliśmy problem oraz czy strapiony chce naszej pomocy i w takim zakresie, jaki oferujemy.
Jeśli już wiemy, co jest strapieniem i nasza pomoc jest oczekiwana, możemy dobrać do tego odpowiednie pocieszenie. Z tym że musi ono uwzględniać także nasze zobowiązania i możliwości oraz nie powinno odbierać sprawczości osobie strapionej. Mówiąc Gombrowiczem: nie upupiamy. Jesteśmy od wspierania, nie zastępowania. Tu także przyda się wyobraźnia i twórcze podejście, bo czasem nie możemy dać tyle czasu i zaangażowania, ile oczekiwałaby potrzebująca strona. Tu znów wraca to, co jest fundamentalne dla tego uczynku miłosierdzia: jeśli chcemy być parakletami, pozwólmy w sobie działać Parakletowi, Jego prośmy o prowadzenie. Święty Paweł ujął tę zależność bardzo precyzyjnie: „Błogosławiony Bóg i Ojciec Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy. Ten, który nas pociesza w każdym naszym ucisku, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga” (2 Kor 1, 3–4).
W tym cytacie widać zresztą jeszcze jedną rzecz, mianowicie aby pocieszać innych, trzeba samemu pozwolić się pocieszyć. To doświadczenie daje nam nadzieję, którą możemy przekazać dalej, kolejnym strapionym. Zresztą o tym właśnie jest ten uczynek miłosierdzia – o stawaniu się dla osłabłych znakiem nadziei, zarówno przez swoje słowa, jak i (o ile nie wiele mocniej) przez swój sposób życia. Kilka dni temu przypomniała mi się historia męczeństwa św. Maksymiliana Kolbe i jego nadziei tak heroicznej, że nie tylko pomógł umierającym w jego celi przyjąć wyrok, który otrzymali, ale i umierać w jedności z Bogiem. Był dla nich, aż do końca, źródłem pocieszenia.