W Poznaniu świętowano rocznicę Powstania Wielkopolskiego. Reklamowanego jako jedyne polskie, a jednak zwycięskie. Zjechał się tłum oficjeli, na czele z marszałkiem Sejmu Szymonem Hołownią, skądinąd kandydatem na prezydenta.
Dygnitarze byli prawie wszyscy reprezentantami zwycięskiej dziś koalicji. Rządzi ona przecież i samym Poznaniem, i całą Wielkopolską. Prawica jest w tym regionie mniejszością. A jednak stojący na placu tłum wygwizdał Hołownię, za to przyjął owacjami Karola Nawrockiego, prezesa IPN, a teraz również kandydata na prezydenta. Z prawicy.
Rocznica Powstania Wielkopolskiego (grudzień 1918) nie jest uwikłana w żadną ideową kontrowersję. Po prostu pokonano i wypędzono Niemców, umożliwiając włączenie tego regionu do odradzającej się Polski. Ba, nawet liberalni intelektualiści próbowali przeciwstawiać to zdarzenie „bezrozumnej martyrologii” każącej czcić powstania przegrane. Oto pragmatyczni poznaniacy, wtedy w większości o sympatiach prawicowych, wyczekali roztropnie swojego czasu i wygrali.
A jednak potomkowie tamtych pragmatyków, dziś o sympatiach liberalnych czy lewicowych, a jest ich teraz w regionie większość, nie pospieszyli na obchody rocznicy tego fenomenu. Przyszli głównie tamtejsi konserwatyści. Inaczej Hołownia też mógłby liczyć na choć grzecznościowe oklaski.
Przyszli głównie oni, bo to do nich przede wszystkim przemawia logika wspólnoty. Która każe postać kilka godzin na zimnie i jeszcze popatrzeć na historyczne rekonstrukcje. Wydaje się, że to powoli staje się prawidłowością. Oczywiście liberałowie i lewicowcy wciąż mają swoje okazje do ulicznych spędów, ale głównie współczesne, związane z konkretnymi politycznymi kontrowersjami. Wtedy potrafią być razem. Ale samo celebrowanie tradycji, nawet tych dla nich niespornych, to za mało, żeby wygonić ich z domów.
To uwaga na marginesie okazji patriotycznych. Na ile dotyczy to najbardziej oczywistych sposobności do bycia razem, związanych ze świętami Bożego Narodzenia? Tu podział jest bardziej skomplikowany. Wielu ludzi mających letni stosunek do religii i do tradycji machinalnie idzie spotykać się z rodziną przy wigilijnym i świątecznym stole. Ba, często lubią te sianka pod obrusem i konkretne potrawy, choinki, prezenty pod choinkami i nawet kolędy. Dzielą się z bliskimi opłatkiem, choć dla nich to tylko symbol czegoś nieokreślonego.
A jednak co roku w okolicach Bożego Narodzenia wybuchają potępieńcze debaty. Liberalne media, te papierowe, i te internetowe, zżymają się na „przymus świąt”. Przy czym wojuje się nie tylko z religijnym kontekstem. Pewna pani ogłasza, że zwyczaj dzielenia się opłatkiem „jest obrzydliwy”. Ale inna zachęca, aby zamiast szukać kontaktu z rodziną, jechać do ciepłych krajów albo słuchać muzyki, albo cokolwiek. Pewna nieżyjąca już satyryczka potrafiła przy tej okazji opowiadać, jak bardzo nie lubi swojej siostry. Trafiłem na filmik, w którym córka tłumaczyła matce, że nie chce kontaktu z bliskimi, bo awantury przy stole, bo ojciec chleje. Nawet trudno stwierdzić, kto to wyprodukował.
O ile odruch izolowania się od rytuału bywa indywidualny, związany z konkretnymi relacjami rodzinnymi, o tyle misyjny zapał, aby do świąt zniechęcać, jest zorganizowany. Czym się skończy? Czy święta staną się hobby konserwatywnej i katolickiej mniejszości?
Ale właśnie teraz w telewizyjnym programie reżyserka Agnieszka Holland opowiadała, że próbuje stworzyć własną religię, bo „człowiek potrzebuje wspólnoty”. Święta prawda. W sukces pani Agnieszki, aby tę obecną zastąpić inną, wydumaną przez świecką elitę, nie wierzę. Ale w poszukiwanie wspólnoty – i owszem.