Logo Przewdonik Katolicki

Rady dobrego biskupa

Elżbieta Wiater
XVII-wieczny portret Franciszka Salezego | il. Wikipedia

Jezus powiedział, że uczony w Piśmie jest jak ojciec rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy stare i nowe. Postanowiłam się zainspirować tymi słowami i sięgnąć na tegoroczny Wielki Post do skarbca Kościoła po rady duchowe pewnego dobrego biskupa z przełomu wieków XVI i XVII.

Epoka wydaje się odległa, jak jednak mawiał C.S. Lewis – jeśli coś nie jest aktualne wiecznie, jest wiecznie nieaktualne. Fraza ta idealnie pasuje do pism św. Franciszka Salezego. Choć ostateczna wersja jego poradnika duchowego Filotea, czyli droga do życia pobożnego została wydana w 1619 r., trudno odmówić temu, co napisał, nieustającej aktualności. A o tym, jak bardzo wykraczał poza standardy, może świadczyć fakt, że później jego dzieło (szczególnie fragmenty dotyczące pożycia małżeńskiego) cenzurowano. Co ciekawe, nie robili tego inni biskupi, a pruderyjni tłumacze lub wydawcy. Trudno o lepszy dowód, że zjawisko wiernych bardziej papieskich od papieża towarzyszy Kościołowi od wieków.

Tonsura i szpada
Rodzice Franciszka czekali na niego, czyli swoje pierwsze dziecko, siedem lat. Nic więc dziwnego, że kiedy wreszcie się urodził w sierpniu 1567 r., oboje byli zachwyceni. Ojciec, Franciszek de Boisy, był dowódcą wojskowym i politykiem, marzył dla pierworodnego o karierze prawniczej, szczególnie że w miarę dorastania coraz bardziej ujawniały się cechy, które wydawały się predystynować chłopca do takiego zawodu: był inteligentny, szybko i chętnie się uczył, miał dar wymowy oraz zdolności dyplomatyczne. Pewną przeszkodą (że pozwolę sobie na drobną uszczypliwość) mogło być to, że cechowała go także wybitna uczciwość, odziedziczona najwyraźniej po mieczu. Podejście pana de Boisy do tej cnoty oddaje anegdota o jego reakcji na to, że jego syn jako kilkulatek ukradł pewien drobiazg jednemu z robotników we dworze. Ojciec kazał pierworodnego wychłostać, mimo że ten przyznał się do kradzieży i rzecz zwrócił. Zresztą może to było jedno z tych doświadczeń, które zaowocowało przekonaniem świętego, że „więcej pszczół przynęci się łyżką miodu niż całą beczką dziegciu”.
Po ojcu odziedziczył on także wybuchowy, apodyktyczny charakter, z czym będzie się zmagał do końca życia, oraz niesłychaną konsekwencję w działaniu. Był też człowiekiem umiejącym cierpliwie czekać, ale o te geny podejrzewam już jego matkę, Françoise de Sionnaz. Była ona nadto głęboko religijna i zadbała o to, by jej pierworodny nie tylko umiał wyrecytować katechizmowe prawdy, ale też rozumiał je i kochał Boga. Franciszek musiał być w tym zakresie pojętnym uczniem, bo już jako dziesięciolatek poprosił w szkole w Annecy, prowadzonej przez kapucynów, o tonsurę. Ojciec uznał to za dziecięcy kaprys spowodowany wpływem środowiska, dlatego nakazał go kształcić także w zakresie szermierki, jazdy konnej i tańca. Jednak dalsze wybory chłopca wyraźnie wskazały, że to był przejaw kiełkującego powołania.

Misjonarz i o mało co męczennik
Nie zdołały go zdławić studia w Paryżu, a potem Padwie, nawet noc ducha, którą przeżył jako mniej więcej osiemnastolatek. Jako przedstawiciel możnego rodu szybko awansował po zakończeniu studiów, otrzymał też w zarząd część rodowych dóbr i podjęto starania o jego ożenek. Franciszek wił się i uciekał od małżeństwa jak tylko mógł. Bał się wyjawić ojcu, że złożył jako nastolatek ślub czystości i chce zostać kapłanem. To ostatnie udało się podstępem, dzięki wsparciu kuzyna, który był kanonikiem. Droga do sakramentu trwała zaledwie siedem miesięcy – młody prawnik sam przygotował się do święceń (teologię studiował już wcześniej, a to czasy, kiedy nie było jeszcze seminariów). A niedługo po tym, jak je otrzymał, sam zgłosił się na straceńczą misję nawracania kalwinów w Thonon, a są to przecież czasy niesłychanie ostrych konfliktów religijnych, zwłaszcza we Francji i Szwajcarii. Pomimo bardzo trudnych początków (co najmniej dwa razy próbowano go zabić) po trzech latach mógł z dumą oświadczyć: „Kiedy tu przyszedłem, w mieście było może piętnastu katolików, teraz jest może piętnastu kalwinów”. A to wszystko dzięki jego łagodności i darowi wymowy.
Po śmierci biskupa Genewy otrzymał jego katedrę, ale to zbyt szumnie powiedziane. Nigdy nie zamieszkał w swojej stolicy biskupiej, a jego pierwszym pałacem biskupim był wynajęty wiejski domek w Thonon. Jako ordynariusz katechizował, zakładał szkoły teologiczne (uważał, że świeckich należy kształcić w zakresie teologii tak samo jako kler!), spowiadał i głosił kazania. Razem z bł.  Joanną de Chantal ufundował zakon wizytek. Co prawda nie udało się przeforsować pierwotnej wizji tego zgromadzenia jako czynnego, ale i tak siostry mogły pomagać ubogim i chorującym kobietom.
Zmarł na atak apopleksji, czyli prawdopodobnie udar mózgu, 28 grudnia 1622 r. Niecałe 40 lat później beatyfikowano go (jest pierwszym świętym, który miał osobną beatyfikację), a po następnych czterech, w 1665 r., kanonizowano.

Filotea
Słynął jako świetny kierownik duchowy i właśnie z tego doświadczenia wyrosła Filotea. Wspierał tych, których prowadził jako kierownik, także korespondencyjnie i w tej grupie była jego kuzynka Ludwika de Charmoisy. To do niej pisane listy stanowią główną część tej książki, a do ich publikacji namówił Franciszka jezuita, Jean Fourier. O tytule o takim powodzeniu marzą wszyscy wydawcy – pierwszy nakład ukazał się w 1609 r. i w ciągu następnych dwunastu miesięcy były dwa dodruki, do śmierci autora wydań było jeszcze czterdzieści. Salezy dopracowywał tekst do 1619 r., kiedy ukazała się wersja ostateczna. Dzieło do 1656 r. przełożono na siedemnaście języków, pierwszy polski przekład wyszedł już w 1679 r. (tłumaczył opat z Mogiły Jan Kazimierz Denhoff).
Przygotowując je, Salezy nie miał złudzeń, że jest jedynym autorem, który wypowiada się na temat formacji, jednak wyraźnie wskazuje na to, czym jego wskazania będą się różnić od pism pozostałych pisarzy. Mottem jego pracy wydaje się zdanie: „Jest błędem przeciwko wierze – owszem, i herezją – chcieć wygnać życie pobożne ze wspólnoty małżeńskiej, z domów rzemieślniczych, z obozów (wojskowych) i dworów książąt”. Pisze więc, jak widać, do świeckich, a ponieważ prowadził duchowo wiele osób z tego stanu, z książki przebija, oprócz olbrzymiej miłości do Boga, także wielka trzeźwość co do praktyki rozwoju życia wewnętrznego tych, którzy nie zostali powołani do życia zakonnego/duchownego.
Tytułowa Filotea to ludzka dusza – tak to opisuje autor we wstępie – a imię to należy przetłumaczyć na język polski jako „Miłująca Boga” (grec. filo+Theos). Listy, na podstawie których powstała ta książka, były kierowane do kobiety i biskup uznał, że zostawi tę formę. Co prawda, jak potem przyznaje we wstępie do kolejnego dzieła, Teotyma, sprawiło to, że wielu panów nie potrafiło się uznać za odbiorców (nie rozstrzygniemy dziś, na ile to była tylko wymówka, a na ile realny problem), jednak moim zdaniem w żaden sposób nie neguje wartości treści. Salezy jest mistrzem obrazu i przenośni, styl ma lekki i potoczysty, ale przede wszystkim z tekstu przebija jego wielka mądrość i doświadczenie.
Choć od XVII w. minęło kilkaset lat, możemy powtórzyć za dobrym biskupem: „Wiek, w którym żyjemy, jest bardzo dziwaczny”. Dlatego właśnie postanowiłam wybrać go na przewodnika na ten Wielki Post. Poszukam w Filotei odpowiedzi na pytania, jak rozumieć post, modlitwę i jałmużnę oraz jak je praktykować w codzienności wypełnionej aż po brzegi obowiązkami i natłokiem bodźców. Oczywiście, znaleziskami będę dzielić na tych łamach.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki