Przypadkowe miasteczko. Cztery nieduże parafie, trzy szkoły podstawowe, jeden cmentarz.
Mieszkał tu kiedyś ksiądz staruszek, na emeryturze u swojej siostry. Kto nie znał jego, z pewnością rozpoznawał jego granatowy samochód, niewiele pewnie młodszy od swojego właściciela. Codziennie rano staruszek ksiądz jechał na Mszę św. do kościoła. Potem ktoś musiał pomóc mu wsiąść do samochodu z powrotem, bo ksiądz poruszał się z wielkim trudem. I wracał do domu, a wszyscy wiedzieli, kto siedzi w granatowym samochodzie i że cokolwiek dzieje się na drodze, to on ma pierwszeństwo. A samochód jakby sam znał już drogę: około kilometra prosto i ostro w prawo, w bramę.
Staruszka księdza znali wszyscy. Na pogrzebie głosili płomienne kazania. Po kilku latach przy jego grobie na Wszystkich Świętych palą się trzy znicze.
Pusty kondukt
W miasteczku żyła kiedyś siostra zakonna. Przyjechała tam w latach siedemdziesiątych na zasłużoną emeryturę. Niechętnie opowiadała o swojej przeszłości. Jeszcze przed wojną zdobyła wykształcenie, była pielęgniarką, biegle mówiła po włosku. Była jedną z tych sióstr, które Służba Bezpieczeństwa próbowała zwerbować do „opieki”, a więc donoszenia na internowanego kardynała Wyszyńskiego. W miasteczku na emeryturze nie odpoczywała. Każdego dnia można ją było spotkać na ulicach, najczęściej z jakimiś ziołami pod pachą. W szmacianej torbie nosiła przyrząd do mierzenia ciśnienia i odwiedzała chorych. I znów nie było w miasteczku nikogo, kto by jej nie znał. Kiedy świętowała swoje setne urodziny, posadzono ją na środku kościoła, przy ozdobnym klęczniku. Widać było, jak bardzo czuje się nie na miejscu. A kiedy jeden z ministrantów zasłabł z gorąca, to ona, stulatka, czcigodna jubilatka, pierwsza wyskoczyła zza swojego ozdobnego klęcznika, żeby poratować chłopca solami trzeźwiącymi. I widać było po niej, jak bardzo jej w tym momencie ulżyło. Wreszcie znów była na swoim miejscu.
Pogrzeb wprawdzie miał być uroczysty, z konduktem przez całe miasto, choć od dziesiątek lat przez miasto żaden kondukt nie szedł. Tyle że akurat był dzień powszedni i za trumną szła tylko garstka. I na jej grobie też, po kilku zaledwie latach, znicze policzyć można na palcach.
Ten, który wrócił
W miasteczku żył kiedyś proboszcz. Kiedy do miasteczka weszli Niemcy, stanęli pod kościołem, w którym właśnie odprawiał Mszę. Wyszedł do nich jako pierwszy, potrafił doskonale mówić po niemiecku. Poprosił, żeby pozwolili wrócić do domu przynajmniej kobietom. Mężczyzn Niemcy rozstrzelali. Ksiądz trafił do Dachau. Przeżył. Wrócił po wojnie do miasteczka i z powrotem był tam proboszczem. Tyle że po nocach, zwłaszcza kiedy zmieniała się pogoda, wył z bólu. Do końca życia odzywały się blizny po ranach, po zębach obozowych psów. I jego grób na cmentarzu stoi zapomniany. Ktoś czasem postawi jeden znicz. Ale nic więcej.
Obrońcy
W czasie wojny miasteczko broniło się tak bardzo, że niemieckie wojsko przekonane było, że naprzeciw siebie mają polską armię. Żadna to była armia. Pierwszy w miasteczku zginął młody rzeźnik. Niemcy jeszcze nie zdążyli do miasta wejść. Do młodego rzeźnika z okna kamienicy w centrum miasta strzelił jej właściciel, Niemiec. Córka tego Niemca ubrana w czerwoną sukienkę wjeżdżała potem do miasteczka, siedząc triumfalnie na niemieckim czołgu.
W obronie miasteczka zginęło wielu mężczyzn, wydawanych na śmierć przez swoich sąsiadów. Niemcy wyrzucili ich ciała i zakopali za miastem. Dopiero po wojnie odbyła się ekshumacja. Wszystkie ciała poległych w obronie przewieziono na cmentarz i pochowano na wzgórzu, na którym do wojny stał drewniany kościółek. Nad ich grobem stanęło mauzoleum. Przez wiele lat właśnie tam rodziny poległych przychodziły, żeby zapalić znicze. Przyprowadzali swoje dzieci, potem te dzieci swoje dzieci. Jeszcze trzydzieści lat temu całe schody do mauzoleum płonęły blaskiem świec. Dziś i tu znicze policzyć można bez trudu.
Organista
Kiedy wojna trwała, z miasteczka wywieziono wszystkich duchownych. Okupanci pozwalali na odprawianie jednego nabożeństwa raz w miesiącu. Z braku księdza nabożeństwa prowadził miejscowy organista. Ludzie przychodzili na nie tak tłumnie, jak tylko się dało w trudnym wojennym czasie. Na jedną z wojennych Wielkanocy ludzie przyszli, a organista zaintonował: „Wesoły nam dzień dziś nastał”. Nikt dziś już nie odgadnie, czy to była manifestacja, czy zwykłe przyzwyczajenie. Ludzie pamiętali za to, jak cały kościół szlochał, kiedy organista grał. To wydarzenie nie uszło uwagi niemieckich władz. Organista trafił do obozu. Nigdy z niego nie wrócił.
Mnich
W jednym z kościołów w miasteczku do dziś przechowywana jest nieduża, brązowa trumna z podłużnym okienkiem. Jeśli do niej zajrzeć, widać kilka kości. Traktowana jest trochę jako dekoracja, ukryta gdzieś w kryptach. Człowiek, którego szczątki są w tej małej trumnie, był mnichem. W starych archiwach zachował się pewien jego zapis, uchwycona na gorąco refleksja. Czytał Historię Kromera. W pewnym momencie, który musiał wiązać się z jakąś goryczą, może też z doświadczeniem niewoli pod jarzmem zaborców, zapisał w książce słowa: „I my też kwitnęliśmy, lecz nasz kwiat był wątły”. Umarł w opinii świętości. Ludzie opowiadali nawet, że jego szczątki wydawały przedziwny blask. Tylko kto wtedy zawracał sobie głowę prostym mnichem z małego miasteczka, pod pruską władzą, kiedy od wolności dzieliły nas jeszcze dziesiątki lat i nikt nie wiedział, czy ona w ogóle przyjdzie. A kiedy już przyszła, nikt prostego mnicha nie pamiętał.
Podobne historie można by mnożyć. Podobne grono można by zebrać w każdym miasteczku. Są ludzie wielcy, o których inni pamiętają. A potem pamiętający umierają. Ich dzieci pamiętają coraz mniej. Ich wnuki nie mają już pojęcia, kto kryje się za imieniem i nazwiskiem, wyrytym na kamiennej płycie. Ci, którzy mogliby pamięć kultywować – księża – przechodzą z parafii do parafii i o tych, którzy żyli tu przed nimi i którzy mogliby uczyć współczesnych, nie mają już żadnej wiedzy. Ilu świętych przeszło w ten sposób niezauważonych? Ilu mogłoby być do dziś przykładem życia i nadziei, gdybyśmy tylko o nich pamiętali? Ilu czeka w niebie, gotowych wstawiać się za nami, tylko nikt do nich nie woła?
Na wyciągnięcie ręki
Papież Franciszek ogłosił, że od 2025 roku dzień 9 listopada przeżywany będzie w Kościele jako wspomnienie lokalnych świętych. Wydawać się może, że to niepotrzebne mnożenie bytów. Kanonizowani i beatyfikowani święci mają już przecież swoje miejsca w kalendarzu. Ci, którzy na ołtarze nie zostali wyniesieni, wspominani są przez Kościół 1 listopada. Jedną zmianą i dodatkiem formalnie jest dopisanie do wspomnienia tych, których procesy beatyfikacyjne właśnie się toczą. Już samo to ma swoją wartość, bo sprawia, że informacje o przyszłym świętym mogą docierać do kolejnych ludzi.
Jeśli jednak szukać sensu i motywacji dla decyzji papieża, co innego wydaje się bardziej uzasadnione. Albo inaczej: w czym innym zobaczyć można jeszcze większą szansę. Nie chodzi tylko o to, żeby na ziemiach tarnowskich wspominać Karolinę Kózkównę, w Gnieźnie Wojciecha i Michała Kozala, a w Warszawie księdza Popiełuszkę. To byłoby zbyt mało. To już wiemy. Chodzi o to, żeby z pamięci ludzi i z pamięci wiary lokalnego Kościoła wydobywać i przypominać tych, o których wierzymy, że są w niebie, a którzy mogą być dla nas znakiem, że świętość naprawdę jest na wyciągnięcie ręki. Jest możliwa w naszym miasteczku, jest możliwa w rodzinie sąsiada i miejscowego rzeźnika, że spotykamy się z ludźmi świętymi być może na każdym kroku.
Wydobyć z niepamięci
Procesy beatyfikacyjne są długie, skomplikowane i – nie ukrywajmy – również kosztowne. Żeby ktoś trafiał na ołtarze, nie wystarczy, że żyje w święty sposób. Musi wydarzyć się również coś, co wydobędzie go z tłumu innych. Czasem to jest pamięć zakonu, do którego należał, wtedy jest najprościej. Czasem jest to przyjaźń z jakimś księdzem czy biskupem, który upomni się o beatyfikację i nie pozwoli o niej zapomnieć. Czasem to przynależność do dużej organizacji czy stowarzyszenia w Kościele, wtedy również jest grupa, która o beatyfikację może zabiegać. O prostą siostrę z małego miasteczka nie upomni się nikt. I to wcale nie znaczy, że nie żyła w święty sposób i że dziś nie jest w niebie, w jednym szeregu z tymi, których wielkie portrety zawisły kiedyś na bazylice Świętego Piotra, przed których imieniem umieszczamy słowo „błogosławiony” lub „święty”.
Decyzja Franciszka może pomóc wydobyć tych anonimowych świętych z mroków niepamięci. Może – i oby tak się stało – zmobilizować lokalne wspólnoty do ich poszukiwań. Może sprawić, że imiona staruszka księdza w granatowym samochodzie, siostry zakonnej z pęczkiem bazylii pod pachą czy organisty walczącego z okupacją przy organach znów będą wspominane i wymieniane. Więcej nawet: może sprawić, że lokalne wspólnoty nie tylko poczują dumę z przeszłości, ale też, sięgając do wspólnych korzeni, będą miały odwagę razem patrzeć w przyszłość. To, co mają dziś, często ich dzieli. Jedni chcieliby budowy dróg, inni budowy stadionu, a jeszcze inni domu opieki dla seniorów. Są gotowi iść w tych walkach na noże. Jeśli coś ich może zjednoczyć, to właśnie świadomość, że wszyscy wyrastają z tego samego dziedzictwa.
Odwaga najmniejszych
Decyzja Franciszka może zmobilizować lokalne wspólnoty do tego, żeby i one miały odwagę prosić Kościół o beatyfikację swoich lokalnych świętych. Tych, którzy wydają się niepozorni, którzy całe życie spędzili w małym miasteczku, o których nigdy nie napisano w żadnej gazecie, którzy nigdy osobiście nie poznali żadnego biskupa. Charakterystyczna i ważna dla papieża Franciszka decentralizacja Kościoła w pewien sposób objawia się również i w tej decyzji. Inicjatywa dostrzegania świętości, a w przyszłości być może również proszenia Kościół o beatyfikacje zostaje przesunięta do wspólnoty lokalnych Kościołów, zostaje przesunięta do milionów małych miasteczek świata, w których żyły i żyją miliony ważnych dla tych miasteczek świętych. Trudno jest powiedzieć, czy jeszcze nasze pokolenie zdoła zobaczyć tego owoce. Jeśli jednak owocem będzie tylko to, że o wielkich postaciach z przeszłości opowiemy naszym dzieciom i nauczymy je, żeby nad starym grobem również zmówić Ojcze nasz i postawić świeczkę – to już znaczy, że było warto.