Wystarczyło przymknąć oczy na dłuższą chwilę, by z upalnego lata zrobiła się rześka jesień. Soczyste wieczory skąpane w blasku zachodzącego słońca ustąpiły przytulnemu zmierzchowi, który pcha nas w stronę wszystkich tych herbacianych miękkości, ukrytych pod książkowym kocem. Jedni doskonale się w tym odnajdą, inni odliczać będą do wiosny, sarkając pod nosem na wszechobecną szarość i trwający trzy kwadranse dzień. Ja co roku wyglądam jesieni z niecierpliwością. Jako mieszkanka poddasza, na którym każdego lata temperatura przekracza wszelkie możliwe granice przyzwoitości, nie mogę się doczekać przyjemnego chłodu i już od połowy sierpnia gromadzę zapasy z wełny merino. Żadną inną porą roku tak rozkosznie nie ucieka mi się w wymyślone przez innych światy – czy to te odkrywane na kartach powieści, czy te, które przeżywa się za pomocą zmysłu słuchu.
Nieograniczona muzyczna wyobraźnia
Kilka dni temu jeden z moich ukochanych artystów, Jacob Collier, wypuścił na świat nie-nową piosenkę. Jeśli go Państwo nie znają, mam nadzieję, że nadarzy się niedługo okazja, bym mogła Wam o nim więcej opowiedzieć, a jak na razie kilka słów zachęty, byście spotkali się z nim sami. Wspaniały, absolutnie szalony artysta o niesamowitych pokładach wrażliwości i wyobraźni, której nazwanie nieograniczoną byłoby niedopowiedzeniem. Multiinstrumentalista, kompozytor, aranżer, wokalista, geniusz w praktyce i w teorii, o której ochoczo rozprawia. 30-latek, którego kariera rozpoczęła już 14 rok, pięciokrotny zdobywca nagrody Grammy, właściciel konta na YouTube, które subskrybuje ponad 1 600 000 osób (!) i człowiek żywioł. Pamiętam jeden z jego pierwszych koncertów w Polsce, który odbył się w warszawskiej Progresji w listopadzie 2016 r. i pamiętam jeden z ostatnich, na których byłam przed dwoma laty również w Warszawie, tym razem w Palladium. Dość kameralna publiczność złożona w większości z muzyków i ludzi z branży ustąpiła miejsce kolejce, w której u zbiegu Złotej i Marszałkowskiej przez kilka godzin stało kilka tysięcy osób. Choć znacznie lepiej czułam się na tym pierwszym wydarzeniu (nie jestem fanką dzikiego ścisku i wyznaję kontrowersyjny być może pogląd, że na koncercie chętniej słucha mi się artysty, dla którego przyszłam, niż nieustającego i nierzadko głośniejszego od niego samego krzyku jego fanów), nie mogłam nie być pod wrażeniem drogi, którą pokonał, i rozwoju, jaki osiągnął. Choć punkt jego startu był już bardzo wysoko, jakimś cudem – złożonym z ogromu ciężkiej pracy, zaangażowania i pasji – udało mu się przeskoczyć go po wielokroć.
Hołd i wołanie o ocalenie
Mogłabym o nim dużo i długo, ale nie jego jest to dziś miejsce – to jeszcze mu znajdę; przywołałam go ze względu na utwór, który wykonał wspólnie z norweską piosenkarką Aurorą A Rock Somewhere X The Seed. Choć na pierwszy rzut oka i ucha nie dzieje się tam dużo – ot, dwoje wokalistów i pianino – ładunek emocjonalny i znaczeniowy tej piosenki jest ogromny. Artyści wykonali ją na zaproszenie Greenpeace, podczas wyprawy na Svalbard, wyspę znajdującą się na Oceanie Arktycznym, której celem było pogłębienie zrozumienia kryzysu, przed którym stoi nasza planeta. „Kiedy statek po raz pierwszy zakotwiczył przy lodowcu Sveabreen, byłem oczarowany jego pięknem, ale także głęboką kruchością. W ciągu ostatnich czterdziestu lat straciliśmy dwie trzecie całego letniego lodu w Arktyce. Jest cieniem dawnego siebie, ale jeszcze nie jest za późno, aby pomóc” – mówi Collier. Spójrzcie na teledysk, zobaczcie, w jakich warunkach nagrany został ten utwór – Jacob i Aurora pływają na platformie blisko lodowca, składając mu hołd będący jednocześnie desperackim, bolesnym niemal wołaniem do świata o uwagę, działanie, ocalenie. Słuchałam tego utworu w zapętleniu i zatrzymaniu, codziennie od dnia jego premiery i codziennie znajduję w nim coś nowego. Porusza czułe struny, dociera w nowe miejsca i pozwala mi zajrzeć pod kolejną z masek, odkryć kolejną z prawd. Tym jest dla mnie muzyka. Niekończącą się inspiracją, lustrem, opowieścią. Jeśli do jej snucia siadają ci, którzy mają wiele do powiedzenia, jej słuchanie potrafi zatrzymać czas.
Międzypokoleniowe porozumienie
Tak też stało się za sprawą płyty będącej główną bohaterką dzisiejszego odcinka, nagranego w Brazylii w 2023 r. albumu Milton plus esperanza Miltona Nascimento i Esperanzy Spalding. On, rocznik 1942, kultowy brazylijski gitarzysta, kompozytor i wokalista o charakterystycznej barwie głosu, którą w świecie bossa novy rozpozna niemal każdy. Ona, rocznik 1984, amerykańska wokalistka i kontrabasistka jazzowa, jedna z czołowych artystek swojego pokolenia, dla której praca nad tym albumem była spełnieniem marzeń i ukoronowaniem trwającej ponad 15 lat przyjaźni z Nascimento. Do współpracy zaprosili grono znakomitości, między innymi Dianne Reeves, Lianne La Havas, Marię Gadu, Tima Berdardesa i Carolinę Shorter. Duchowym przewodnikiem projektu był zmarły w marcu zeszłego roku jeden z najwybitniejszych kompozytorów i saksofonistów jazzowych w historii Wayne Shorter, który według Spalding był dla nich obydwu „światłem przewodnim, pozwalającym nam się odważyć i iść na całość”, i z którym w 1975 r. Nascimento nagrał album Native Dancer. Głównym tematem albumu i jednocześnie tym, co porusza mnie w nim najbardziej (i co słychać tak wyraźnie, że jest to niemal fizycznie namacalne) jest wspólne tkanie międzypokoleniowego porozumienia i wzajemne czerpanie ze swoich doświadczeń. To budowanie świata, w którym każdy głos ma znaczenie, a ich połączenie nie tylko tworzy zupełnie nową jakość brzmieniową, ale i otwiera całkiem nowy rozdział w dobrze znanej nam historii.
Muzyka, która otula
Większość płyty stanowią zaaranżowane na nowo przez Spalding utwory Nascimento, nie zabrakło jednak również jej autorskich kompozycji i pozornie zaskakujących swoją obecnością A Day in the Life The Beatles i Earth Song Michaela Jacksona, również zaaranżowanych przez basistkę. Czego możecie się Państwo po tym zestawieniu spodziewać?
Krótko – poruszeń. Dłużej – wielu, wielu poruszeń. Piękny, klasyczny brazylijski materiał przetworzony przez wrażliwość współczesnej artystki, która podeszła do niego z czułością, otwartością, ale i szacunkiem. Dwa głosy, które splatają się w jedno, imponując nie tylko interpretacją, ale i swoją techniczną sprawnością; lekkość, z jaką Spalding porusza się po najbardziej wyrafinowanych frazach jest niesamowita. Mnogość znakomitych interludiów, teksty śpiewane po brazylijsku i portugalsku (trudno o języki, które brzmią bardziej magicznie), duch Shortera i obsada, która dopełnia całości – to nie mogło się nie udać. Nie wydaje mi się jednak, by była to płyta, której można słuchać w tle, przy okazji, bo zdecydowanie nie jest to muzyka drugiego planu. Warto poświęcić jej więcej uwagi, zwłaszcza jeśli tak doskonale przeciwstawia się ona panującej na zewnątrz aurze. Otula, pozwala zajrzeć do środka i odkryć tam pokłady energii, z których czerpać będzie można bez końca.
---
Milton plus esperanza
Milton Nascimento, Esperanza Spalding
Concord Records 2024