Logo Przewdonik Katolicki

Błędny rycerz literatury

Agnieszka Kostuch
fot. Wikipedia

Miał w sobie wolę przetrwania, a wojenne doświadczenie otaczającej śmierci wyzwalało w nim chęć do życia. Potem zamykał ją w swojej poezji. Stanisław Grochowiak doceniał zarówno rolę piękna, jak i brzydoty w życiu człowieka.

Stanisław Grochowiak już w pierwszym tomie Ballada rycerska (1956 r.) określił wyraźnie swoją przynależność do rodu plebejuszy. Tytuł, jaki dwudziestodwuletni poeta przyjął dla swojego debiutanckiego tomu, sugerowałby, że chce zaproponować kolejną opowieść w stylu klasyków polskiego romantyzmu, na jakich zostało wychowane jego pokolenie. Okazuje się jednak, że bliżej jej do tej hiszpańskiej Cervantesa, pełnej ironii z błędnego rycerza, który naczytał się książek i oszalał. Ironia i teatralność, jakimi cechują się wiersze z Ballady rycerskiej, staną się znakami firmowymi jego poezji w ogóle. Ale mają one inne zabarwienie niż u Cervantesa. Jest to śmiech i literacka maskarada, służące nie tyle poprawie naszych humorów, ile zdzieraniu masek z twarzy ludzi. To „obnażanie” bliźnich poeta zaczyna od swojej osoby, nazywając siebie „wnukiem Sanczo Pansy”.
Grochowiak-człowiek przypomina potomka Pansy ze swoją słabością do alkoholu, ale przede wszystkim ze swoją wolą przetrwania. Tadeusz Różewicz powiedział kiedyś, że określanie jego pokolenia „pokoleniem zarażonym śmiercią” jest nieporozumieniem, i dodał, że to było pokolenie ludzi zachłannych życia i je kochających. W twórczości Grochowiaka można znaleźć te dwie tendencje: wolę życia, czerpanie z niego przyjemności i rozczarowanie życiem, jego kruchością, tymczasowością (spowodowane najbardziej doświadczeniem wojny).
Grochowiak-poeta od początku stoi mocno na ziemi i trzyma się swojego „tu i teraz”. Ponadto opowiada się po stronie plebejuszy – ubogich mieszczan i chłopów, zazwyczaj ciężko pracujących, ale i jawnie grzeszących na wszelkie możliwe sposoby. Grochowiak od pierwszego tomu przyjmuje perspektywę i – co bardzo ważne – częściowo również język tej najniżej stojącej warstwy społeczeństwa. Wymierza policzek pięknoduchostwu w poezji, a jednocześnie potrafi opowiadać o niej niezwykle czule.

Kochana jest chora. Daleka Kochana
W dalekim szpitalu wśród obcych jej twarzy
Przytula koperty mych listów do twarzy.
[…]
Zgubiłem wśród bieli mą białą Kochaną.

A do mnie przychodzą zdumieni krytycy
I mówią z zadumą: „Poezja ta chora”.
Nieprawda, pomyłka, panowie krytycy,
Kochana jest chora, Kochana jest chora.
(Kochana jest chora)


I w tym postrzeganiu poezji Grochowiak jest bliski powojennemu Różewiczowi, którego poezja rozczarowała, nie sprawdziła się podczas wojny, a mimo to wraca do niej, grzebie w jej popiołach i próbuje budować nową – stwarzając dla niej inny język. Bardzo wyraźną cechą wspólną twórczości obu poetów jest autentyzm, rozumiany jako bycie prawdziwym w opisywaniu tego, co się widzi i czego się doświadcza. Pociąga on za sobą wspomniane wcześniej „obnażanie”, zdejmowanie masek. Jeżeli pisze o plebejuszach, to dlatego, że czuje się jednym z nich i nie wyrzeka się swojego pochodzenia wraz z przeprowadzką do Wrocławia czy Warszawy. I tu chciałabym wspomnieć o wielkopolskich korzeniach poety, których ślady zostawił również w swojej poezji.
Urodził się w Lesznie w 1934 r. i tam mieszkał do wybuchu wojny. Po zsyłce do Warszawy, w której przeżył okrucieństwa wojny, wrócił do rodzinnego miasta, gdzie skończył szkołę podstawową, a następnie zrobił maturę. Z Wielkopolską pożegnał się w 1953 r. (m.in. po nieudanej próbie studiowania na wydziale filologii polskiej UAM w Poznaniu), wyjeżdżając do Wrocławia, gdzie podjął pracę redaktora PAX-u. Rok później w Lesznie wziął ślub z Anną Herman, ale zamieszkali już we Wrocławiu, a następnie w Warszawie.
W jego tomach próżno szukać standardowych peanów na cześć małej ojczyzny, za to można znaleźć piękne opisy wielkopolskiego krajobrazu, w których obok wiatraków-młynów wyrastają cmentarze, a jezioro poeta nazywa „kościołem”. Szczególnie uroczy jest cykl „Zabawy chłopięce” z tomu Bilard (1975 r.).

Trzymam go w palcach – w bursztynowej kuli –
Gestem tak smutnym, jak on sam, gdy pora
Porzucić kościół wielkiego jeziora,
Zatrzasnąć furtkę – kraciastą – koszuli.
(Chłopiec jeziorny)


Postacią szczególną, która wraca we wspomnieniach poety, jest Dziadek Antoni. Wiersz poświęcony jemu w całości i zatytułowany Dziadek bardzo różni się od najbardziej znanych utworów poety, w których najczęściej epatuje brzydotą. Jest przepięknym opisem pierwszych obrazów, zapachów, smaków, słów, pierwszej czułości.

[…] pierwszym mym zapachem
był zapach starych desek, tak przenikniętych żywicą, jak przeniknięta
bursztynem jest pszczoła, od miliona lat w nim umarła.
Jeszcze:
motyka (tutaj haczka) ma woń odrębną – żelazistej wody;
krzesło – z wyprutą trociną – aromat tartaku;
gwóźdź – o, gwóźdź jest wygięty i leży obok puszki ze stolarskim klejem.

Dziadek był już wtedy siwy i na tle ciemnozłotych, krojonych
we słoje desek, choć sam z ogorzałą twarzą – przedstawiał się jako Blask.
W dużych palcach trzymał scyzoryk (tutaj kozik) potężny i krajał
nim gruszkę w soczyste talary. Płaty owocu kładł na pajdach chleba,
pochylał się, wąsem muskał czoło: „jedz, Stasiu, na zdrowie!”
a ja brałem i dzieliłem – jak Chrystusek – między wielotysięczne
rzesze moich smaków.


I tu warto wspomnieć o kolejnej sztandarowej cesze poezji Grochowiaka: plastyczności. Grochowiak nie tylko używał często kolorów jako epitetów, ale przywiązywał kluczową wagę do widzenia jako takiego. Rezygnując z metafizyki, skupił się na opisywaniu rzeczywistości, którą można poznać zmysłami, a wśród nich pierwsze skrzypce grały: wzrok i słuch.

Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać
[…]
Są bo na świecie ludzie tak wymyci
Że gdy przechodzą
Nawet pies nie warknie
Choć ani święci
Ani są też cisi
(Czyści)


Problem piękna i brzydoty w sztuce wydaje się wciąż żywy. W eseju Różewicza o znaczącym tytule Do źródeł poeta cytuje słowa profesora Władysława Tatarkiewicza: „greckie pojęcie piękna […] miało inny zakres niż nasze, było dużo szersze, było szersze bądź o etykę, bądź o matematykę. Najczęściej «piękne» znaczyło tyle, co «godne uznania», i tylko subtelny odcień różnił je od tego, co nazywano «dobrem». W szczególności u Platona obejmowało «piękno moralne», a więc zalety charakteru, których my nie tylko nie łączymy, ale najstaranniej oddzielamy od zalet estetycznych”. Wydaje się, że Grochowiakowi było po drodze z tym szerszym rozumieniem piękna, bliższemu etyce. Podobnie jak Różewicz, a wcześniej Tomasz Mann czy Tołstoj, „zwątpił w to, czy szlachetne, piękne, zdrowe – to sztuka. A może – chore, złe, kalekie?”.
Na koniec wspomnę o interesującej rozmowie prof. Moniki Płatek z Edwinem Bendykiem wokół jego książki W Polsce, czyli wszędzie (2020), którą przeprowadzili podczas 6. Festiwalu Góry Literatury. Poruszyli temat nieakceptacji przez Polaków (a przynajmniej przez jakąś znaczną część) swojego chłopskiego pochodzenia. Profesor przywołała doświadczenie z własnego „podwórka”, na którym za ujmę uważa się „powiedzieć, że jest się z chłopów”, co skonkludowała stwierdzeniem: „Jeżeli trzeba być ze szlachty, żeby dobrze się poczuć, to tu jest problem”. Oboje rozmówcy przyznali, że nieakceptacja swoich korzeni przez społeczeństwo jest szkodliwa dla funkcjonowania państwa. Udajemy kogoś, kim nie jesteśmy. Na pytanie, co powinno się stać, żeby w końcu „weszło nam to [nasze pochodzenie] do głów”, Bendyk odpowiedział: „Myślę, że to robota między innymi dla literatury, żeby wejść do wyobraźni społecznej”. Tę lekcję już dawno dał nam Stanisław Grochowiak. Wczytajmy się w nią na nowo.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki