Rozmowy na początku roku szkolnego dotyczyły szczególnie lekcji religii w szkole. Zaczepne rozporządzenie podpisane przez wywodzącą się ze środowisk lewicy szefową MEN Barbarę Nowacką z pewnością osiągnęło swój skutek: doprowadziło do bezprecedensowej mobilizacji po stronie środowisk katolickich. Tym razem nie skończyło się na powszechnym oburzeniu ani wezwaniach do bojkotu – jak to najczęściej po tej stronie sporu ideologicznego bywa.
Tym razem olbrzym się obudził i postanowił zareagować na decyzję szefowej MEN zbieraniem podpisów, akcjami protestacyjnymi, różnymi modlitewnymi inicjatywami. I dlatego uważam, że minister Nowackiej należą się ze strony Kościoła szczególne podziękowania. Dawno bowiem w żadnej ze spraw nie było takiej mobilizacji, a tym bardziej w kwestii religii w szkole. Część tego ruchu ma charakter czysto polityczny (na polskiej prawicy istnieje jakieś szczególne ożywienie na myśl o Donaldzie Tusku i jego rządzie), więc niektórzy przyłączyli się nie dlatego, że szczególnie cenią sobie lekcje religii, ale dlatego, że w ten sposób mogą zaprotestować przeciwko nielubianej przez siebie władzy. Tak czy inaczej, została wyzwolona spora energia i to bardzo dobrze. Jednak uważam, że gdybyśmy – jako katolicy – wcześniej poświęcili tyle energii na to, by lekcje religii były dobre, ciekawe, wciągające, wręcz zachwycające, ile dziś wkładane jest w „obronę” religii w szkole, to polska religijność i Kościół w Polsce byłyby w zupełnie innym miejscu.
Gdy dwie i pół dekady temu chodziłem na religię w liceum, nie widziałem większego sensu uczestnictwa w tych zajęciach, a mimo to moja wiara się ukształtowała – dzięki temu, co wyniosłem z domu. Gdy dziś rozmawiam z moimi starszymi dziećmi, które są wierzące, a które też nie bardzo widzą sens chodzenia na lekcje religii w liceum, mam wrażenie, że coś poszło nie tak. Tym bardziej, że w ich klasach na religię chodzą dzieci z i tak „wierzących domów”. Może jako Kościół zbyt wiele uwagi poświęciliśmy na to, żeby religia w szkole była, zbyt mało uwagi poświęcając temu, jaka ona będzie?
I żeby była jasność, nie jestem jakimś wrogiem religii w szkole. Przeciwnie – uważam, że jeśli rodzice chcą, powinni takie lekcje dla swoich dzieci móc bezpłatnie w szkole otrzymać. Taka norma kulturowa wydaje mi się dla Polski właściwa. Ale nie może nas to zwolnić z pytania o to, jakie te lekcji religii powinny być? Czy rzeczywiście wszyscy prowadzący te zajęcia mają z jednej strony zacięcie pedagogiczne, a równocześnie czują misję dzielenia się doświadczeniem wiary? Owszem, nie wszyscy nauczyciele matematyki czy polskiego są dobrymi pedagogami, a mimo to uczą w szkołach. Ale czy z faktu, że w szkole istnieją różne problemy, wyciągamy wniosek, że właściwie to wszystko jedno?
I tego właśnie w dzisiejszej dyskusji bardzo mi brakuje. Dyskusji o tym, jakie te lekcje mają być, czemu mają służyć, czy model przyjęty w ostatnich latach przyniósł wielki tryumf, czy raczej przyczynił się do klęski, a religia stała się synonimem obciachu.