Logo Przewdonik Katolicki

Niewarci, by żyć

Karolina Sternal
Zamiast gazu czy zastrzyków z fenolem tutaj chorym systematycznie zmniejszano racje żywnościowe. Na zdjęciu pacjenci szpitala w Kobierzynie podczas pracy fot. NAC

Zanim na masową skalę hitlerowcy zaczęli mordować ludzi w obozach koncentracyjnych, za „króliki doświadczalne” posłużyli im chorzy psychicznie. Rozmowa z Jarosławem Molendą, autorem książki Zbrodnia w Kobierzynie

Zbrodnia w Kobierzynie to nie pierwsza Pańska książka dotycząca zbrodni popełnionych podczas II wojny światowej. Tym razem przyjrzał się Pan losom osób chorych psychicznie. Dlaczego?
– Z kilku powodów, ale przede wszystkim znaczenie miały dwa fakty. Jak pani wspomniała, mam w dorobku już kilka książek o zbrodniach nazistowskich, ale to były biografie, w związku z czym odczuwałem już pewien przesyt. Opisałem „kariery” trzech chyba najbardziej bezwzględnych strażniczek obozowych: Marii Mandl – „Bestii z Auschwitz-Birkenau”, Hermine Braunsteiner, zwanej „Kobyłą z Majdanka”, i Hildegard Lächert, którą określano mianem „Krwawej Brygidy”. Wprawdzie bez problemu znalazłbym kilka kolejnych kandydatek na „bohaterkę” książki, ale chciałem trochę odpocząć od tej formuły. W międzyczasie ciekawą odskocznią od tematu, albo raczej innym spojrzeniem, były Dzieci nazistów. Opisałem w tym opracowaniu konsekwencje, z jakimi musieli po wojnie zmierzyć się potomkowie zbrodniarzy wojennych. Gdy usłyszałem propozycję wydawnictwa, by zająć się hitlerowskim ludobójstwem osób chorych psychicznie, może bez przyjemności, ale z ulgą siadłem do trochę odmiennego tematu. I to jest ten drugi powód, bo muszę oddać cesarzowi co cesarskie, a właściwie cesarzowej, bo pomysł wyszedł od pani Małgorzaty Ochab, project manager wydawnictwa Filia. To ona wierzyła w ten tytuł od samego początku.

Kobierzyn to jeden z wielu szpitali psychiatrycznych, które działały w przedwojennej Polsce i których pacjenci zostali wymordowani podczas wojny. Dlaczego zdecydował się Pan opisać losy właśnie pensjonariuszy Kobierzyna, choć już jesienią 1939 r. mordowano pacjentów szpitali np. w Wielkopolsce?
– Ponownie w grę wchodziły co najmniej dwa czynniki. Tak jak wspomniałem, pani Małgorzata wytypowała ten szpital, bo znała jego historię. Ja z kolei jestem zawodowym pisarzem, nie zawsze sam wymyślam tematy czy wybieram problematykę, którą będę zgłębiał. Dużym ułatwieniem jest wtedy wiara wydawcy w temat, bo – przynajmniej w moim przypadku – najtrudniejsza część powstawania książki to właśnie przekonanie wydawcy do takiej a nie innej publikacji. Niestety ja nie wymyślam dialogów, nie wypełniam treści ociekającymi krwią scenami – ja do bólu trzymam się faktów, więc zanim zgodziłem się podjąć opisania historii szpitala w Kobierzynie, przeprowadziłem kwerendę, by wiedzieć, na jakie dokumenty mogę liczyć. Na szczęście dokopałem się akt w IPN-ie, a potem – za co chciałbym podziękować zespołowi Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie –  udostępniono mi dokumentację śledztwa z ostatnich lat, gdy próbowano postawić przed sądem winnych zbrodni w Kobierzynie.

Należy w tym miejscu przypomnieć, że pierwszymi ofiarami hitlerowskiego programu eutanazji nieprzydatnych społecznie jednostek byli niemieccy i austriaccy obywatele. Szacuje się, że zamordowano ponad 200 tys. ludzi. Pan w swojej książce sporo miejsca poświęcił analizie tego zbrodniczego programu.
– To prawda. Zbrodniczy plan narodził się w Rzeszy, i to na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. W tym miejscu warto zatrzymać się na chwilę przy terminie „eutanazja”. W książce używam go tylko w przypadku, gdy cytuję jakieś opracowanie lub fragment zeznań, ale tak naprawdę nie mamy do czynienia z eutanazją, gdyż zgodnie z definicją w pierwotnym rozumieniu to: „łagodna śmierć bez przykrych cierpień”. W dalszym kontekście: „śmierć z miłosierdzia, by wyeliminować cierpienia związane z nieuleczalną chorobą”. To, co robili naziści i jak to nazywali, nie miało nic wspólnego z tak rozumianą eutanazją – określenie to stosowano wyłącznie w celach propagandowych. De facto to była tanazja, a nie bawiąc się w subtelności – po prostu mordowanie ludzi uznanych za „niewartych życia”. Gdy ziemie polskie dostały się pod okupację niemiecką, program objął także szpitale w naszym kraju. I rzeczywiście, wracając na moment do poprzedniego pytania, szpital w Kobierzynie wcale nie był pierwszym, w którym dochodziło do uśmiercania pacjentów. Najpierw spotkało to chorych z wielkopolskich szpitali, jak Zakład Psychiatryczny w Owińskach i gnieźnieńska „Dziekanka”. Natomiast Fort VII na poznańskiej Cytadeli posłużył za „poligon doświadczalny” uśmiercania pacjentów w komorach gazowych, co potem na masową skalę miało miejsce w obozach koncentracyjnych. Ale za „króliki doświadczalne” posłużyli chorzy psychicznie.

Przejdźmy do samych wydarzeń w Kobierzynie, szczegółowo przez Pana opisanych. Jak one przebiegały? Używa Pan określenia „dzika eutanazja”.
– W Kobierzynie przebieg wydarzeń był inny niż we wspomnianej Wielkopolsce. Tu postawiono na „oszczędność”. Zamiast marnować środki na gaz czy na zastrzyki z fenolem, po prostu drastycznie ograniczono racje żywnościowe. To była zaplanowana eksterminacja. W ten sposób część chorych zmarła z wycieńczenia, właściwie zagłodzona na śmierć. Znane są relacje mówiące o aktach desperacji, jedna z pacjentek na przykład zjadła złapaną w ogrodzie żabę. Ci, co przetrwali, zostali 23 czerwca 1942 r. wywiezieni do Auschwitz-Birkenau. W szpitalu została garstka chorych, niezdolnych do transportu, ale i tych zamordowano. Ba, śmierć ponieśli nawet ludzie, którzy zakopywali zwłoki!

Czy ludobójstwo przeprowadzone na pacjentach Zakładu dla Umysłowo i Nerwowo Chorych w Kobierzynie zostało rozliczone?
– Niestety nie. Szacuje się, że w ogóle spośród wszystkich zbrodniarzy wojennych odsetek tych, których spotkała kara, jest żenująco mały, a i zasądzane wyroki często raczej budziły uśmiech politowania niż satysfakcji. Tak było i w tym przypadku. Winna temu i polityka, bo wraz z nastaniem zimnej wojny ściganie zbrodniarzy przyhamowało. Dzięki temu Alex Kross, który kierował szpitalem w tragicznym okresie, cieszył się spokojnym życiem do samego końca. To rodzi smutną konstatację, że zło jednak popłaca…

Na koniec powiedzmy jeszcze kilka słów o cichych bohaterach tamtych wydarzeń – lekarzach, pielęgniarkach i opiekunach, którzy starali się ochraniać swoich podopiecznych. To ich relacje pomogły po wojnie udokumentować hitlerowskie zbrodnie.
– Powiedzieć, że personel szpitala stanął na wysokości zadania, to nic nie powiedzieć. Przez wiele miesięcy cały sztab lekarsko-pielęgniarski próbował przedłużyć życie konającym z głodu podopiecznym, walcząc o dodatkowe racje. Podczas samej akcji starali się pomóc pacjentom (przynajmniej tym, którzy mieli siły i byli na tyle świadomi tego, co się dzieje) ukryć przed poszukującymi ich Niemcami lub przekonując ich, że chorzy są niezdolni do transportu, bo mieli nadzieję, że chociaż tacy pacjenci ocaleją. Wszystko na nic. Spośród wszystkich rezydentów szpitala w Kobierzynie przeżyła – nie bez pomocy kilku osób – zaledwie jedna osoba…
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki