Oglądam w jednej z telewizji scenkę z Marszu Równości w Warszawie. Słyszę, jak minister do spraw równości Katarzyna Kotula z Lewicy obiecuje tłumowi gejów i lesbijek zgłoszenie wewnątrz rządu ustawy o związkach partnerskich. Z wyraźnym przesłaniem, że reszta rządzącej obecnie koalicji się z tym nie spieszy, a niektórzy są nawet hamulcowymi. Chodzi naturalnie o ludowców.
Rzecz cała staje się paląca. W wyborach europejskich Koalicja Obywatelska Donalda Tuska nieco poprawiła swój stan posiadania, za to zarówno Trzecia Droga, jak i Lewica wypadły słabo. Lewica prawdę mówiąc wypada słabo już w kolejnych wyborach. Być może jej liderzy i liderki powinni się zastanowić nad dalszym sensem swojego odrębnego bytu.
Zamiast tego szukają paliwa, żeby się odróżniać. Szukają na ogół w radykalizowaniu postulatów obyczajowych i światopoglądowych. Gwoli sprawiedliwości nie tylko, skoro klub Lewicy razem z PiS głosował przeciw dalszym pracom nad przywróceniem niedziel handlowych. W imię interesu pracowników handlu.
Ale poza tym aktywność tej formacji kręci się wokół obyczajów i antyklerykalizmu. Jak sądzę, Tusk skłonny byłby forsować tzw. związki partnerskie, skoro wprowadzono je w niemal całej Europie. Jeśli się z tym nie spieszy, to dlatego, że nie wie, czy dla tej inicjatywy jest w Sejmie większość. Jeśli jej nie ma, koalicja wyjdzie na niejednorodną, podzieloną, nieskuteczną.
Spróbuję odpowiedzieć na pytanie, co ja sądzę o pomyśle, aby ludzie tej samej płci mieli prawo do wspólnego opodatkowania i występowania przed prawem w roli bliskich, skoro ze sobą mieszkają. Waham się, czy wypada mi to napisać w piśmie katolickim, ale uważam, że prawo państwowe powinno uwzględniać interes tych, których nakazy religijne, dla nas przesądzające, nie wiążą.
Kiedyś byłem przeciw takiej zmianie. Ale dziś, kiedy trudno mówić o konsensusie w tej sprawie, stawianie oporu wobec zmiany ustawodawstwa jawi mi się jako jałowe. Geje i lesbijki wyszli z katakumb. Wychodzą z nich skądinąd w niekiedy złym stylu, bo wielu z nich natrętnie upolitycznia coś, co jest życiem intymnym. Ale i ci, którzy wybierają permanentne manifestowanie, i ci, którzy preferują powściągliwość, są wśród nas. I są coraz mocniej widoczni. Mają prawo do szukania rozwiązań dających im większy życiowy komfort.
Jest w tym niestety jedno „ale”. Z sondaży wynika, że ponad 60 proc. Polaków jest za uznaniem takich związków. Ale też ponad 60 proc. jest przeciw dawaniu takim parom prawa do adopcji dzieci. Większość społeczeństwa prezentuje więc mój pogląd. Dzieci potrzebują ojca i matki. I nie powinny być narzędziem zapewniania dorosłym ludziom przyjemności. Nawet jeśli jest to przyjemność iluzji pełnego życia rodzinnego.
I tu zaczyna się problem. Prawne uznanie takich związków w innych państwach zwykle pociągało za sobą kroki następne. Już nie związki, a małżeństwa, w imię bezwzględnej prawnej równości. A jak już małżeństwa, to czy można im odmawiać prawa do adopcji? Wszak sądy uznają to za dyskryminację.
To kwadratura koła. Nie podejmuję się jej przełamywać w tekście na 3500 znaków. To jednak czyni i mnie, i wielu polityków ostrożnymi w przyspieszaniu czegoś, co być może jest społecznie nieuchronne. Polityczne organizacje ludzi LGBT opisują ten opór jako przejaw homofobii. Z fałszywej diagnozy bierze się coraz większe zacietrzewienie tych środowisk. Kilka razy padałem jej ofiarą, besztany w miejscach publicznych przez rzeczników racji seksualnych mniejszości, choć staram się nikogo o tak zwanej odmiennej orientacji nie obrażać. Czy taka zaciekłość prowadzi do najlepszego rozwiązania? Wątpię.