Z najnowszego raportu Forum Energii, którego jest Pan autorem, wynika, że coraz mniej prądu uzyskujemy z węgla, a coraz więcej ze źródeł odnawialnych. Co to oznacza dla zwykłego Polaka?
– Rzeczywiście, udział węgla w produkcji mocy mamy obecnie najniższy w historii, a ilość prądu ze źródeł odnawianych – zarówno z fotowoltaiki, jak i wiatru – mamy najwyższą. Choć warto zwrócić uwagę na proporcje: nadal z węgla pochodzi 60,5 proc. energii, a ze źródeł odnawialnych 27 proc. Mimo wszystko to przełomowe dane, ale taką rzeczywistość widzimy już na własne oczy.
To znaczy?
– Spory udział w tych wynikach ma rosnąca liczba zarówno wiatraków, jak i farm fotowoltaicznych – zarówno tych dużych, jak i prosumenckich. Prosumenci to obywatele, którzy na dachach swoich domów jednorodzinnych mają panele fotowoltaiczne i sami produkują prąd. Z pewnością sami widzimy to, jeżdżąc po kraju. Z naszych danych wynika, że domów, które mają obecnie na dachu fotowoltaikę, jest już około półtora miliona. Gdy zestawimy to z liczbą domów jednorodzinnych w Polsce, których jest 5,6 mln, to jasno widać, że panele są już na co czwartym domu. Równocześnie mamy też wyraźny wzrost produkcji prądu z gazu, który warto zestawić ze spadkiem produkcji z węgla.
Dlaczego spada produkcja prądu z węgla? Popularność ekologii?
– Z wielu powodów. Po pierwsze takich, że oparty na bardzo starych blokach węglowych system energetyczny nie umie wystarczająco dopasowywać się jednocześnie do różnego zapotrzebowania na prąd i do różnej ilości prądu ze źródeł odnawialnych. Po drugie uprawnienia do emisji dwutlenku węgla są drogie – za to, że korzystamy z nieekologicznego węgla, ponosimy pewne opłaty, co odbija się na naszych rachunkach. Po trzecie polski węgiel jest drogi, dużo droższy niż na giełdach europejskich, więc taniej byłoby nam go sprowadzić z zagranicy, niż wydobyć u siebie, ale z przyczyn politycznych podtrzymujemy wydobycie w nawet tych najbardziej nierentownych kopalniach.
Tymczasem gaz jest ciągle drogi, co mocno odczuwają ci, którzy ogrzewają nim swoje domy. To wynika z tego, że zrezygnowaliśmy z gazu rosyjskiego?
– Znów – wynika to z różnych czynników, ale na pewno nie z tego, że nie korzystamy z dostaw z Rosji, szczególnie że nasz kontrakt z tym krajem wcale nie był dla nas korzystny cenowo.
Pamiętam moją rozmowę z Aleksandrą Gawlikowską-Fyk („Przewodnik” 19/2022), gdy po wybuchu wojny w Ukrainie Rosja zażądała od nas opłat w rublach i z dnia na dzień straciliśmy nasze główne źródło dostaw bez ukończonej budowy źródła alternatywnego. Wszyscy się wtedy przestraszyli…
– Do odcięcia od dostaw gazu z Rosji przygotowywaliśmy się długo – sami chcieliśmy przestać stamtąd importować z końcem 2022 r., dlatego tamtego odcięcia nie odczuliśmy zbyt mocno. Kilka miesięcy później ruszył przecież Baltic Pipe – gazociąg łączący nas z szelfem norweskim, gdzie PGNiG wydobywa własny gaz i przesyła go do Polski. Oprócz tego działał terminal LNG w Świnoujściu, gdzie dociera gaz kupowany przez nas w różnych źródłach. To wszystko jednak, choć zabezpieczyło nas przed brakami, nie uchroniło przed wysokimi cenami, które poszybowały m.in. po wybuchu trzech z czterech nitek gazociągu Nord Stream. Rynek wtedy wpadł w panikę i ceny zupełnie zwariowały. Na szczęście już widać, że sytuacja się uspokaja i ceny już spadają.
Wróćmy znów do tego tzw. miksu energetycznego. Wspomniał Pan, że nasz system jest przestarzały, bo oparty na blokach węglowych, i nie umie elastycznie zareagować na zmieniające się zapotrzebowanie i produkcję prądu z niesterowalnych źródeł odnawialnych. Co musi się zmienić, żebyśmy rzeczywiście odczuli, że bardzo tania energia słoneczna czy wiatrowa oznacza niższe rachunki? To kwestia przestarzałej infrastruktury?
– Rzeczywiście pewnym wyzwaniem jest ciągle stan infrastruktury sieci dystrybucyjnej, do której są podłączeni prosumenci, czyli te wszystkie domy z panelami na dachu. Ona jest przestarzała i niewydajna. Są plany, żeby ją remontować, ale ilość pracy do wykonania jest olbrzymia, więc to ciągle pieśń przyszłości. Niemniej uważam, że akurat nie sieci dystrybucyjne są największym obecnie problemem, ale jest nim brak wystarczającej elastyczności w systemie, w tym zdecydowanie za mała liczba magazynów energii. Gdy bowiem bardzo świeci lub bardzo wieje, olbrzymia ilość niemal „darmowego” w tym momencie prądu płynie do sieci i gdy nie ma tak dużego zapotrzebowania – a nieczęsto te losowe czynniki się ze sobą zgrywają – marnuje się. Posługując się uproszczonym porównaniem: gdy na przykład produkuje się meble, a chwilowo nie ma na nie dużego popytu, trzyma się je w magazynie i sprzedaje wtedy, gdy jest popyt. Z prądem tak nie jest.
Ile mamy w Polsce takich magazynów energii?
– Bateryjnych obecnie prawie zero. Jedyne jakie są, to działające od dekad elektrownie szczytowo-pompowe. One pompują wodę w górę, żeby się „naładować”, a potem dla rozładowania – spuszczają ją; ona kręci „wiatraczkiem” (turbiną), ten porusza prądnicę i oddaje zmagazynowany prąd. Ten sposób magazynowania nie jest jednak odpowiedni dla systemu z dużą liczbą odnawialnych źródeł energii. Przede wszystkim dlatego, że potrzebujemy bardzo dużo „baterii”, o wiele więcej, niż jesteśmy w stanie wybudować elektrowni szczytowo-pompowych. Dlatego rynek sam próbuje sobie radzić i powstają z inicjatyw prywatnych magazyny oparte na różnych technologiach.
Czyli... dobrze?
– Owszem, jednak jest to hamowane przez niewystarczające dopasowanie rozwiązań prawnych do nowej sytuacji (choć trzeba uczciwie przyznać, że sporo zostało już zrobione), co niesie ze sobą różne ryzyka dla przedsiębiorców w to inwestujących. Mówiąc hasłowo i fachowym językiem, potrzebna jest zmiana sposobu funkcjonowania rynku bilansującego. Potrzebny jest również rynek elastyczności.
Co to znaczy?
– Mówiąc najprościej: magazyny energii muszą na siebie zarabiać. Zarabiają oczywiście na tym, że ładują się energią tanią, a rozładowują, gdy jest droga. Tanio jest wtedy, gdy jest dużo źródeł odnawialnych, a drogo, gdy one przestają pracować i jednocześnie zwiększa się pobór prądu – ludzie wracają z pracy, włączają telewizję, czajniki elektryczne, światła itp. Magazyny mogą również zarabiać, pobierając rodzaj „abonamentu” za gotowość do działania, gdy są potrzebne. Działają więc jako rodzaj stabilizatorów systemu, buforu bezpieczeństwa. Nie powstają jednak masowo, bo czekają na to, żeby polskie prawo uregulowało sytuację. Potrzebne są tutaj mądre regulacje i trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy korzyściami dla przedsiębiorców inwestujących w magazyny energii a ogólną korzyścią dla systemu.
Dobrze rozumiem, że jeśli ten system magazynów energii powstanie, prosumentów będzie przybywać, a wiatraki będą stawiane – to za jakiś czas powinniśmy odczuć to w postaci tańszego prądu?
– Oczywiście! Pamiętajmy, że Polska jest obecnie na najtrudniejszym, bo początkowym etapie transformacji energetycznej. Musimy dużo inwestować, dużo przekształcać i dopasowywać, dużo cierpimy przez wyższe ceny – ale to jest pierwszy etap. Ze względu na olbrzymie zapóźnienia technologiczne musimy bowiem jednocześnie dofinansowywać i remontować przestarzałą infrastrukturę oraz budować nową, ekologiczną. W Europie nikt już nie ma tak mocno opartego na węglu systemu jak my. Nawet Chiny w 2023 r. miały mniej węgla w swoim miksie energetycznym niż maleńka przy nich Polska. Dziś więc jesteśmy na etapie inwestowania w nowe technologie, które w przyszłości będą pracowały taniej. Ile kosztuje to, że wiatr wieje albo że słońce świeci? Nic. Ale oczywiście ważnym kosztem jest zbudowanie infrastruktury korzystającej z ich energii – choć te są już dziś bardzo tanie i stają się jeszcze tańsze. Dziś jednak jesteśmy w punkcie, kiedy jednocześnie musimy inwestować w infrastrukturę i jednocześnie dopłacać do utrzymania starej technologii, aby jakoś dotrwać do momentu przełączenia się na nową. Wszystko zaś w warunkach kryzysu energetycznego w postaci szalejących cen. Inne państwa są dziś w zupełnie innym miejscu i nie mają tak bardzo pod górkę jak my.
Ile może potrwać w przypadku Polski bycie na tym początkowym, najtrudniejszym etapie transformacji?
– Mam nadzieję, że nie więcej niż kilka lat, widać bowiem, że to niewiarygodnie przyspieszyło. Choć tak naprawdę zapóźnienia w transformacji Polska ma duże, przez co konieczność inwestycji w wiele technologii jednocześnie wydaje się dużym obciążeniem. Gdybyśmy przyspieszyli transformację wcześniej, niektóre koszty byłyby już za nami…
Skąd to przyspieszenie w ostatnich latach?
– Po pierwsze, Polska pilnie potrzebuje budowy nowych mocy wytwórczych, bo, jak już powiedzieliśmy, nasza infrastruktura energetyczna oparta na węglu jest już bardzo stara i coraz mniej efektywna, a zużycie prądu w Polsce, jak innych krajach, rośnie i będzie rosło wraz z rozwojem gospodarki. Po drugie, cały świat inwestuje w ekologiczną energię, bo jest to niezbędne dla zachowania konkurencyjności gospodarki, a to oznacza, że elementów do budowy tej nowej infrastruktury jest więcej, są tańsze i łatwiej dostępne. Dobrym przykładem są wspomniane magazyny energii. Czekaliśmy na świetne technologie, a zamiast tego mamy technologie przyzwoite, ale o wiele tańsze. Jedyny feler w tej sytuacji jest taki, że wszystkie te technologie powstają w Chinach, a to partner, który niekoniecznie zawsze będzie nam sprzyjać. Ale to już temat na inną dyskusję.
---
Marcin Dusiło
Inżynier, analityk, konsultant; pasjonat energetyki; ekspert think tanku Forum Energii. Pracował jako analityk, doradca i twórca standardów w OGP Gaz-System przy projektach strategicznych, takich jak Baltic Pipe, terminal FSRU w Zatoce Gdańskiej czy rozbudowa Terminalu LNG w Świnoujściu