Arcybiskup Tadeusz Wojda, nowy przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, kilka razy mówił o potrzebie budowania jedności polskiego episkopatu. Na zewnątrz nie było dotąd widać braku jedności. Biskupi nie eksponują różnic między sobą, nawet kiedy pojawiają się jakieś nadużycia i ludzie oczekują reakcji. Na czym ta jedność ma polegać?
– Jeśli rzeczywiście dochodzi do jakichkolwiek nadużyć, reakcja na nie jest nie tylko dobrym, ale jedynym możliwym i sensownym rozwiązaniem. Bez względu na to, kogo one dotyczą. Pewnie dla mediów atrakcyjne byłoby to, gdyby jeden biskup wystąpił przeciw drugiemu: publicznie go skrytykował, w serwisie X (dawniej Twitter) napiętnował jego zachowanie itd. Konflikt dobrze się w mediach „sprzedaje”, podnosi słupki oglądalności i klikalności. Tylko czy to rozwiąże jakiś problem? Jezus mówił o innej ścieżce: „upomnij w cztery oczy – upomnij w obecności świadków – donieś Kościołowi”.
Jezus uczy braterskiej miłości i takiego upominania. Jednak ostatnie zdanie brzmi: „A jeśli nawet Kościoła nie usłucha, niech ci będzie jak poganin i celnik (Mt 18, 15–20)”.
– Łatwo się ocenia, że biskupi milczą. Nie reagują. Rzeczywistość może wyglądać inaczej, niż nam się wydaje. Upomnienie, czy nawet poinformowanie Kościoła, nie ma na celu upokorzenia danego człowieka, ale zawrócenie go ze złej drogi. Często wiele z tego faktycznie się dzieje, po prostu opinia publiczna tego nie wie. W ostatnim czasie było też kilka głośnych upomnień. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, lecz najczęściej problem rozwiązuje się wtedy, gdy osoba, która popełniła nadużycie, przyjmie upomnienie brata albo zostanie upomniana przez stosowną władzę kościelną (w przypadku prezbitera jest nim biskup ordynariusz, biskupa – Stolica Apostolska).
Nie rozmawiałem z abp. Wojdą na temat jedności KEP, więc nie chcę interpretować jego wypowiedzi. Na pewno nie chodziło o tworzenie jednolitości w rodzaju zwartego monolitu. Dla mnie termin „jedność KEP” oznacza: wspólne wypracowanie pewnej wizji Kościoła, sposobu jego funkcjonowania oraz relacji ze współczesnym światem (czyli szeroko pojętą kulturą, mediami, polityką). W co wpisuje się też sposób reagowania na zło, które w Kościele jest – i nikt nie udaje, że go nie ma. Chodzi o to, byśmy poszukali tego, w czym się zgadzamy, co nas łączy, zamiast koncentrować się na różnicach. Mamy wspólny cel, jakim jest dobro polskiego Kościoła, rozumianego jako wspólnota braci i sióstr. Potem możemy zobaczyć, w których miejscach nasze perspektywy się różnią – co nie musi prowadzić do konfliktów. Różnice mogą być twórcze.
Kiedy słyszymy „donieść Kościołowi”, to nasuwa się od razu pytanie, jak rozumiemy Kościół? Ja też przecież do niego należę. Ludzie świeccy nie są „opinią publiczną”, która patrzy na księży i biskupów jak na obcych! To nasi bracia-pasterze. W tej perspektywie czekamy na reakcję Rady Stałej KEP na List Otwarty 46 osób skrzywdzonych, które domagają się zawieszenia w obowiązkach abp. Tadeusza Wojdy. W marcu do Nuncjatury Apostolskiej wpłynęło zawiadomienie o jego możliwych zaniedbaniach w wyjaśnianiu sprawy osoby małoletniej, skrzywdzonej przez księdza diecezji gdańskiej. To trudne. Nasuwa się refleksja: z którą częścią wspólnoty Kościoła chcemy żyć w jedności?
– Gdybyśmy z założenia postanowili, że jedność będziemy budować tylko i wyłącznie z wybraną częścią, to w rzeczywistości zaczynamy działać przeciw jedności. To bowiem oznacza, że otwieramy się tylko na pewną grupę osób, szanując jedynie ich punkt widzenia, jednocześnie zamykając, albo przynajmniej pozostając obojętnymi, na pozostałych. Jeśli tak postawimy sprawę, wykopujemy przepaść między sobą, zamiast budować mosty. Dlatego dziękuję za słowa o „braciach pasterzach”, bo one korespondują z poleceniem Jezusa.
W ustach Chrystusa słowo „Kościół” nie oznaczało instytucji, ale wspólnotę – zgromadzenie, w którym każdy jest odpowiedzialny za siebie i za braci. Nie zakładam nigdy złych intencji u kogokolwiek i zawsze głosy pojawiające się w obrębie wspólnoty, czy to w formie listów, apeli, stanowisk, chcę odbierać jako wyraz troski konkretnej osoby bądź grupy osób o dobro Kościoła. Dlatego są one traktowane niezwykle poważnie jako głos w dialogu. Stają się tematami naszych spotkań, rozmów; wyciągamy z nich wnioski, w końcu – proponujemy rozwiązania. Pierwsza reakcja na wspomniany przez Panią list już nastąpiła. Abp Wojda, nie czekając na spotkanie Rady Stałej, odniósł się do jego treści. Wyjaśnił, jak sprawa wyglądała z jego perspektywy. Padło słowo „przepraszam”.
24 maja Katolicka Agencja Informacyjna opublikowało oświadczenie video, w którym abp Tadeusz Wojda odpowiada na zarzuty osób skrzywdzonych wyrażone na wiez.pl i w liście otwartym.
– Niezależnie od tego w większym gronie zamierzamy się nad treścią tego listu osobno pochylić, co zostało zapowiedziane przez rzecznika KEP. To znak, że naszym celem jest budowanie jedności nie tylko z częścią wspólnoty Kościoła.
Ksiądz Arcybiskup zajmuje się nauką społeczną Kościoła. Tempo zmian społecznych jest obecnie gigantyczne. Problemy społeczne wymagają szybkiej diagnozy, bo to pozwala szukać skutecznych środków zaradczych. Szybka reakcja to „pięta achillesowa” Kościoła. Które z tych problemów są kluczowe?
– Sobór Watykański II mówił o dialogu ze współczesnym światem. I wydawało się, że Kościół ten dialog nawiązał. Niestety wielu ludzi w Kościele postawiło wówczas na nim przysłowiowy znaczek „zadanie wykonane”. Od Soboru mija właśnie 60 lat, zmienił się język i środki, którymi dialog się prowadzi. Rozwinęła się telewizja. Udostępnienie internetu przyniosło rewolucję komunikacyjną. Prawie każdy z nas ma telefon komórkowy z mobilnym internetem, człowiek jest stale online, co ma swoje konsekwencje. Młodzi ludzie spędzają czasem więcej czasu w cyberprzestrzeni niż w świecie realnych relacji. Nam się wydawało, że jak już raz dialog udało się nawiązać, to on będzie się toczył. Tak nie jest.
Dostrzegam wiele problemów w obszarze: „Kościół a życie społeczne”. Mam świadomość, że żyję w pewnej bańce informacyjnej, pewnie jak większość z nas, staram się jednak na bieżąco śledzić to, co się dzieje. Jedną z głównych spraw, które można nazwać problemem, jest duży odpływ kobiet z Kościoła. Kiedyś dominowały na Mszach, nabożeństwach, w duszpasterstwach i wspólnotach, co żartobliwie ujęto w termin „Kościół żeńsko-katolicki”. Dziś to brzmi co najmniej słabo. Pokolenie młodych kobiet stanęło w opozycji do Kościoła. Młode kobiety powtarzają, że Kościół odbiera im prawa, że je dyskryminuje. W diecezji wrocławskiej widzę, że jeśli chodzi o zaangażowanie ludzi w wieku 25–35 lat w różnego rodzaju stowarzyszenia czy wspólnoty, to łatwiej jest skupić mężczyzn, wokół „męskich grup”, niż zorganizować kobiety. W wielu miastach odbywa się publiczny męski różaniec, w którym uczestniczą mężczyźni w różnym wieku. Niestety ten przedział wiekowy został gdzieś przez nas zagubiony w przypadku kobiet. To sprawia, że w wielu rodzinach przerwany jest dziś łańcuch przekazu wiary, bo to kobiety brały na siebie tę odpowiedzialność. Dzieci i młodzież nie są uczone modlitw i życia religijnego. Kobiety przez wiele lat doskonale wywiązywały się z tej roli. Ale pracują zawodowo, korzystając z możliwości, jakie mają. Dzieci rodzi się mało, funkcje wychowawcze przejęły w dużej mierze przedszkola i szkoły. Efekt jest taki, że Kościół młodych ludzi już nie interesuje. Oni nie są mu nawet przeciwni, nie walczą z nim. Stał się im obojętny. Jest to o wiele trudniejsza sytuacja, bo z kimś, kto z tobą walczy, możesz się spotkać, próbować nawiązywać relacje. Masz okazję rozmawiać, tłumaczyć, wyjaśniać. Jeśli ktoś się buntuje przeciw Kościołowi, to znaczy, że go jeszcze zauważa. Młody człowiek myśli, że Kościół nie ma mu nic do zaoferowania, więc nawet nie stawia pytań. Wolę człowieka zbuntowanego niż obojętnego.
Jestem zaskoczona faktem, że przekaz wiary spoczywał na barkach matek, bo to było tradycyjnie zadanie ojca! Gdzie zatem są ojcowie? Dziś oboje rodzice pracują, są równie wykształceni, a jednocześnie co trzecie małżeństwo się rozwodzi, a większość pozwów składają dziś kobiety. I na ten kryzys nakłada się coraz mniejsza wiarygodność Kościoła.
– Celowo rozpocząłem od kryzysu związanego z odwróceniem się kobiet od Kościoła, bo jest to problem ostatnich lat i jego pojawienie się sprawiło wspomniane przeze mnie przerwanie łańcucha przekazu wiary. O kryzysie ojcostwa i męskości mówiło się od dłuższego czasu. O tym, że ojcowie się wycofują, są nieobecni; że przeżywają poważny problem z własną tożsamością, obawiają się odpowiedzialności, można było przeczytać w opracowaniach psychologicznych, socjologicznych czy nawet w wielu tekstach publicystycznych. To nie znaczy, że można przejść nad tym do porządku dziennego, jednak – i nie jest mi łatwo to przyznać – obecność kobiet, ich zaangażowanie, wiara, siła, świadectwo, troska o Kościół mogły sprawić wrażenie, że skutki tego kryzysu były minimalizowane.
Poza tym pyta Pani o kluczowe problemy, a tych jest naprawdę sporo, na przykład: Kościół a polityka, całkowite odcięcie wiary od kultury (do tego stopnia, że trudno mówić o kulturze chrześcijańskiej), narracja mediów społecznościowych, język debaty publicznej, który jest zupełnie niechrześcijański, a tak powszechny, że posługują się nim również ludzie Kościoła. W efekcie czego głosimy Ewangelię językiem nie Dobrej Nowiny, ale językiem polityki. Ostatnim problemem, który chcę wymienić, jest zapewne wizerunek Kościoła, czy – jak to Pani określa – jego „coraz mniejsza wiarygodność”. Prawda o Kościele jest inna od obrazu prezentowanego w mediach, szczególnie – w mediach społecznościowych. Dla sporego odsetka Polaków Kościół przestał być dziś wiarygodny przez nieumiejętność radzenia sobie z kryzysami i sposobami wychodzenia z sytuacji kryzysowych.
A jaką receptę na kryzys ma Ksiądz Arcybiskup?
– Na razie widzę tylko jedną – zawartą w Dziejach Apostolskich. Św. Łukasz zapisał, że w Antiochii po raz pierwszy nazwano uczniów chrześcijanami. To znaczy, że pierwsi chrześcijanie nie myśleli, jaką sobie nadać nazwę, nie zaczęli od wywieszenia szyldu. Nie zaczynali też budowy Kościoła od protestów przeciw pogańskiemu światu, który ich otaczał. Oni po prostu żyli tak, że mieszkańcy Antiochii sami skojarzyli ich z Chrystusem. Tu dostrzegam wskazówkę: mamy żyć w taki sposób, żeby ludzie widzieli w naszych słowach, decyzjach i działaniach Chrystusa. Wówczas nie trzeba będzie nikogo nawracać. Będziemy – jak mówi papież Franciszek – Kościołem przyciągającym.
Pod koniec maja, po kilkunastu miesiącach przygotowań, rusza synod archidiecezji wrocławskiej. Zapewne świeccy i księża z mojej diecezji widzą inne recepty. Chętnie ich posłucham, synod jest do tego okazją. Może potem będę mógł szerzej odpowiedzieć na to pytanie.
Sobór Watykański II wprowadził do języka termin „znak czasu”. Owe znaki mają na co dzień analizować między innymi specjaliści od katolickiej nauki społecznej. Dysponują wiedzą i narzędziami. Mam jednak wrażenie, że KNS nie nadąża za zmianami w życiu społecznym. Ta dyscyplina powstała dzięki encyklice Rerum novarum, a o poszerzeniu jej obszaru decydują dokumenty społeczne papieży. Musi tak być?
– Trudno mi się z Panią zgodzić, bo jednak KNS jest nauką społeczną, a nie dyscypliną teologiczną. Były pewne próby uczynienia z niej teologii moralnej – według niektórych byłaby to „teologia moralna i społeczna”. Wszyscy ci, którzy by chcieli KNS zapisać do teologii, niestety będą jej szkodzić, bo jest to po prostu odrębna dziedzina wiedzy. Przedmiot formalny i materialny jej badań, a przede wszystkim metodologia, są zupełnie inne. Dlatego KNS nie tyle powinna zmienić sposób funkcjonowania, ile ci, którzy ją uprawiają, muszą pozostać wierni metodologii nauk społecznych. Wówczas nie trzeba będzie czekać na nowy dokument Stolicy Apostolskiej. Odwrotnie – dobrze uprawiana katolicka nauka społeczna może być inspiracją dla dokumentów społecznych choćby Episkopatu.
Z drugiej strony nie uważam, że powinniśmy pójść w kierunku płynnej nowoczesności, która opiera się na stwierdzeniu, że jedyną pewną rzeczą jest zmiana, że nie ma w świecie nic trwałego. A nawet jeśli coś wydaje się trwałe, to jest to tylko ułuda, bo i tak wcześniej czy później zostanie zastąpione przez coś nowego – równie nietrwałego. Gdyby tak było, bylibyśmy skazani na porażkę. Człowiek chce w życiu na czymś się oprzeć i mieć pewność, że to coś nie zostanie roztopione, zniszczone, obalone…
Zgoda. Tyle że socjologia jako nauka tylko analizuje płynną ponowoczesność – sama płynna nie jest. Pozostaje w niezmiennym paradygmacie oświeceniowym, ma swoje tradycje teoretyczne i wciąż je rozwija. Chce zrozumieć to, co się dzieje tu i teraz, diagnozować przyczyny zjawisk społecznych oraz kulturowych. W tzw. duchu socjologicznym spytam więc jeszcze o rozporządzenie prezydenta Rafała Trzaskowskiego dotyczące neutralności, „świeckości urzędów” w Warszawie. To początek procesu sekularyzacji państwa czy pomysł polityka przed wyborami do Parlamentu Europejskiego?
– Kilka lat temu w dokumencie W trosce o człowieka i dobro wspólne napisaliśmy jako polscy biskupi, że zdajemy sobie sprawę z tego, iż reguły społeczeństwa pluralistycznego nie przewidują dla Kościoła jakiegoś specjalnego miejsca. Jednocześnie dodaliśmy, że nie do przyjęcia jest redukowanie roli Kościoła do sfery ściśle religijnej. Wówczas także odnosiliśmy się do braku tolerancji dla symboli religijnych w miejscach publicznych i odczytywaliśmy to jako przykłady zawoalowanej dyskryminacji ludzi wierzących – pod hasłami świeckości państwa i jego instytucji. Pod tymi słowami dziś się również podpisuję.
Natomiast proszę mnie zwolnić z odpowiedzi na pytanie o intencje działań konkretnych polityków. Dlaczego prezydent Warszawy podjął taką decyzję? Proszę zapytać pana prezydenta. Problem jest taki, że źle się dzieje (a niestety ma to tu i ówdzie miejsce), kiedy krzyż, znak zbawienia i symbol miłości Boga do człowieka, staje się narzędziem w walce politycznej. Ktokolwiek chciałby wykorzystywać krzyż do prowadzenia kampanii i zbijania kapitału politycznego, powinien zostać oceniony negatywnie. Bez względu na to, po której stronie sceny politycznej staje. Pomijając fakt, że ludzie wierzący mają prawo do wyznawania własnej religii, indywidualnie lub zbiorowo, publicznie lub prywatnie, bo to jest oczywiste, nie możemy pozwolić, aby krzyż był angażowany w doraźną walkę polityczną. Dlatego niech tyle wystarczy, ponieważ obawiam się, że cokolwiek więcej bym powiedział, znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że uprawiam politykę.