Monika Białkowska: Katechizm nazywa Jezusa najróżniejszymi imionami, z których każde niesie nieco inną treść. Jest samo „Jezus”, które oznacza „Bóg zbawia”. Jest „Chrystus”, czyli „Mesjasz”. Jest „Syn Boży”. Jest „Pan”. Każde z tych określeń ma swoją głęboką teologię i o każdym można długo rozmawiać. Wszystkie oczywiście są jednakowo ważne i wzajemnie się dopowiadają, razem pokazując, kim jest dla nas Jezus Chrystus.
A jednak jesteśmy w tym wszystkim ludźmi. Możemy rozmawiać o tym, co nam najbliższe, co najmocniej tu i teraz do nas przemawia. I dla mnie tym najbliższym i najważniejszym jest po prostu imię „Jezus”. Tak o Nim najczęściej mówię, tak o Nim myślę. Mam takie poczucie, że właśnie w tym imieniu jest On najbliższy człowiekowi, taki powszedni, tuż obok. Dla nas, w naszym kręgu kulturowym to imię jest święte i otoczone pewnym tabu, nie nadaje się go żadnym dzieciom. Ale już w kręgach hiszpańskojęzycznych nie jest niczym nadzwyczajnym noszenie imienia Jezus. Znamy też ludzi, którzy nosili to samo imię przez Jezusem: bo przecież „Jozue” to „Jezus”, tylko inaczej przetłumaczony, żeby nam się nie mylili. Z jednej strony czytamy, że Bóg „dał Mu imię ponad wszelkie imię” – a z drugiej strony to ludzkie imię Boga jest absolutnie zwyczajne, nieodróżniające Go z tłumu ówczesnych dzieciaków. Przypomina mi się tu moje spotkanie z mężczyzną z Afganistanu, który już na początku poprosił mnie: Mów mi John, moje prawdziwe imię jest dla was za trudne do wymówienia”. W tym kluczu czytam też uniżenie się Boga we Wcieleniu. „Mówcie mi Jezus, moje prawdziwe imię jest jeszcze dla was nie do pojęcia”. Jezus – Bóg zbawia nas tu i teraz, nawet jeśli nic z tego nie rozumiemy.
Tomasz Biłka OP: Mnie zatrzymuje określenie „Syn Boży”. W Starym Testamencie to imię było nadawane i aniołom, i Ludowi Izraela, i jego królom, i nie oznaczało wcale prawdziwego zrodzenia z Boga, ale było znakiem szczególnej bliskości. Dopiero wobec Jezusa Piotr wyznaje: „Ty jesteś Synem Bożym”, a Jezus potwierdza to synostwo, które jest wyjątkowe i jedyne. Potem podobne wyznanie dotyczące Jezusa uczyni św. Paweł w Liście do Galatów. Od początku zatem w centrum wiary apostolskiej było przepowiadanie synostwa Bożego.
Jeśli przyjrzymy się przesłuchaniu Jezusa przed Sanhedrynem, to też mocno powróci. W momencie gdy Kajfasz zadał Jezusowi pytanie, czy jest Synem Boga, wystarczyłoby, żeby Jezus milczał – mógłby wówczas ocalić swoje życie. Zeznania świadków były sprzeczne, proces był bezprawny, nic od strony prawnej się tam nie spinało. Ale nie milczał. I to wyznanie synostwa Bożego stało się bezpośrednią przyczyną Jego męki, a jednocześnie było tym, co przyszedł nam objawić.
Szukałem jakiegoś obrazu, który by tę obecną w chrześcijaństwie od początku prawdę pokazywał – i nie do końca można go znaleźć. Mamy oczywiście chrystomorfizm, gdzie główną postacią jest Chrystus, Syn Boga. Ale przecież jest w nas również to „libido vivendi”, pragnienie ujrzenia obrazu Ojca.
MB: Syn się objawił, stał się człowiekiem, to jest proste. Mówiliśmy, że uczono nas, że Boga Ojca po prostu przedstawiać nie wolno. Ale to wydaje mi się zbyt prostą odpowiedzią.
TB: Dlatego przez wiele wieków trwały poszukiwania. Od IX do XII wieku Bóg Ojciec przedstawiany był jako sobowtór czy wizualne alter ego Jezusa. W wieku XII, po tym pierwszym okresie poszukiwań, następuje schyłek chrystomorfizmu i w konsekwencji namysłu nad Trójcą Świętą zaczynają się namnażać przedstawienia będące próbą ukazania Jej w nowy sposób. Ojciec wygląda już na nich inaczej niż Syn. Mamy Trójcę z Psałterza, gdzie Ojciec i Syn siedzą obok siebie, a między nimi jako gołębica unosi się Duch Święty. Mamy Tron łaski, czyli siedzącego Ojca, który trzyma ukrzyżowanego Chrystusa. Jest przedstawienie Trójcy jako trzech siedzących obok siebie mężczyzn. Jest Bóg trzymający Syna na swoich kolanach. W XIII i XIV wieku szereg różnych przedstawień aż eksploduje, pojawiają się kolejne i kolejne, aż po groteskowe wizerunki Boga o trzech twarzach czy Boga ukazywanego jako korpus z trzema głowami.
MB: Dziś wręcz może oburzać nas ten wizerunek, bo jednoznacznie kojarzy się z pogańskimi bóstwami Słowian. Na usprawiedliwienie malarzy z XIV wieku możemy powiedzieć tylko tyle, że nawet jeśli byli Słowianami, to w tym czasie pogańskie bóstwa już nie były znane i pamiętane – a jeszcze nie dokonano ich ponownego odkrycia przez archeologię. Więc przyświecała im szczytna idea zrobienia tego, co niemożliwe, czyli przedstawienia Trójcy Świętej.
TB: Tak czy inaczej, z jednej strony kończy się chrystomorfizm. Z drugiej strony Duch Święty jest do tych przedstawień dokładany nieco na siłę. Ale też jednocześnie jest to czas przedstawień, które rodzą się spontanicznie. Nie powstają one na zlecenie Kościoła, nie ma żadnych odgórnych dyrektyw, jest po prostu wielkie pragnienie, żeby jakoś tę tajemnicę Trójcy wyrazić. To zakończy się w XV wieku, kiedy pozostaną dwa główne typy obrazów: wizerunek Boga Ojca jako obraz Bożej chwały i wizerunek Jezusa Chrystusa jako cierpiącego. Następuje tu więc mocne zwrócenie uwagi bardziej na człowieczeństwo Jezusa. Ale też wtedy, właśnie na bazie Tronu łaski, rodzi się naprawdę wyjątkowe przedstawienie, które może się wydać wręcz szokujące. Z tego przedstawienia znika krzyż i pozostaje tylko Ojciec, który trzyma rozpięte, nagie ciało Syna. To bardzo intymne i bardzo śmiałe wyobrażenie, które w ocenie historyków powinno nawet zostać potępione przez Sobór Trydencki, domagało się nowego tytułu i zostało nazwane Współczuciem Ojca albo Pietą Ojca. Malowali je potem najważniejsi twórcy, znajdziemy je u Dürera, u El Greca, u Rubensa, aż po Goyę. Cieszyło się ogromnym szacunkiem ze względu na swoją treść: Jezusa spoczywającego w sercu Ojca, który nie mógł pozostać nieczuły na cierpienie swojego Syna i który w sposób widzialny przez swojego Syna okazuje współczucie każdemu człowiekowi. Niezwykłe jest również to, że to przedstawienie nie ma swojego źródła w żadnym tekście, musiało się zrodzić w wyniku spekulacji plastycznej. Współcześnie Pieta Ojca znalazła swoje szczególne dopełnienie przez twist malarski Jerzego Nowosielskiego, w kościele w Wesołej. Kiedy się tam wchodzi, w absydzie widać Maryję, przedstawioną w pozie oranta. Nad ołtarzem wisi krucyfiks z Jezusem Ukrzyżowanym. W przestrzeni kościoła te dwa obrazy się na siebie nakładają tak, że w konsekwencji otrzymujemy przedstawienie już nie Boga Ojca, który składa ofiarę z Syna, ale Maryję – Ecclesię, Kościół, który składa ofiarę, sprawując Eucharystię. To Maryja Ecclesia trzyma ciało Chrystusa i składa Go w ofierze.
MB: Ciekawe są te początki Piety Ojca. Skoro nie ma źródła w żadnym tekście, to może wiadomo przynajmniej, kto pierwszy ją namalował?
TB: Nie badałem tego dokładnie, ale pojawia się tam nazwisko Jeana Malouela, flamandzkiego malarza pracującego we Francji. Po nim zaczęli w ten sposób malować również inni artyści.
Niezwykłe jest też dla mnie to, że obrazy wracają. Ewoluują, ale w gruncie rzeczy wciąż wchodzimy do tej samej rzeki. Jakby świat widzialny dawał nam określoną liczbę znaków, którymi możemy się posłużyć. Jak w wierszu Leśmiana: „Jak niewiele ma znaków to ubogie ciało, kiedy pragnie nam dać znać o tym, co się stało”.
MB: Ale ta liczba znaków jest określona. Wszystkie nuty zostały już zagrane. Wszystkie litery są napisane, wszystkie słowa świata powtórzone na milion sposobów. Prawdziwa sztuka polega tylko na tym, kto w te same znaki, te same nuty, te same słowa włoży coś, co nas na nowo zachwyci albo pozwoli zrozumieć chociaż ciut więcej.
---
Tomasz Biłka OP
Dominikanin, malarz, kaznodzieja Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego w Łodzi. Prowadzi galerię sztuki ZIELONA 13, w której realizuje m.in. własny projekt kuratorski „Wiara Widząca”, mający na celu rozpoznanie współczesnych zjawisk z pogranicza sztuki i wiary
---
Monika Białkowska
Doktor teologii fundamentalnej, dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”, autorka internetowego programu „Reportaż z wycinków świata”, a także książek Nawet jeśli umrę w drodze, Siostry. O nadużyciach w żeńskich klasztorach, Teologia przy rosole (wraz z ks. prof. Henrykiem Seweryniakiem)