Gdyby najbardziej ogólnie próbować podsumować to, co na temat ekumenizmu padało w czasie synodu w głosach z poszczególnych parafii i diecezji świata, można by powiedzieć wręcz, że ekumenizm w Kościele się nie przyjął. W syntezach na szczeblach lokalnych traktowany był jak temat, na który owszem, zadano jakieś pytania, ale nikt nie ma doświadczenia, więc rzuca się kilka ogólników. Tam, gdzie wierni Kościoła zdobywali się na szczerość, mówili, że owszem, słyszeli, ale jest to sprawa, która ich nie dotyczy – że to kwestia w Kościele raczej niszowa, że zajmuje się nią głównie grupa pasjonatów i specjalistów, ale nie jest to coś, czym żyje ogół.
Dyscyplina dla elity
Analiza synodalnych syntez ze świata wskazuje, że jeśli gdzieś ekumenizm rzeczywiście jest praktykowany, to niezależnie od kontynentu w tych krajach, w których Kościół katolicki nie jest dominujący, gdzie zachowana jest liczebna równowaga między wyznaniami. Taka sytuacja z jednej strony zewnętrznie zmusza do szukania porozumienia i do współpracy. Z drugiej strony pozwala ludziom na bieżąco zderzać własną wiarę z wiarą innych ludzi, szukać nie tylko różnic, ale też płaszczyzny porozumienia. Dopiero w takiej sytuacji ekumenizm zaczyna być rozumiany nie jako teoria dla grupy wybranych, ale jako praktyka dotykająca całej wspólnoty i jako wyzwanie dla wszystkich.
Niezależnie od tego, czy taka diagnoza nam się podoba, czy nie – taki właśnie obraz wyłania się z synodalnych spotkań i syntez, publikowanych na całym świecie, i z takim obrazem trzeba się zmierzyć. Czy rzeczywiście ekumenizm może pozostać domeną niektórych: naukowców, pasjonatów i tych, których praktycznie dotyczy ze względu na miejsce zamieszkania i sąsiadów?
Wschód kontra Zachód
Historia podziału chrześcijaństwa jest długa i skomplikowana. Zaczęła się praktycznie już w V w., kiedy to na skutek wędrówek ludów biskupi rzymscy i patriarchowie wschodni stopniowo oddalali się i uniezależniali od siebie, również politycznie i administracyjnie. Nie bez znaczenia były również pojawiające się wówczas chrystologiczne spory doktrynalne. Na gruncie nestorianizmu wyodrębnił się Kościół perski, a później, na gruncie monofizytyzmu zaś Kościół egipski, etiopski, syryjski i ormiański. Niespełna 200 lat później wybuchł spór o kult obrazów i znów przyniósł kolejne podziały – tu wyraźnie już widoczna była granica między Wschodem i Zachodem. Podobnie stało się w przypadku słynnego „Filioque”, czyli zapisu w Credo, dotyczącego pochodzenia Ducha Świętego. Inaczej Kościół Wschodu i Zachodu rozumiały prymat papieża. Wielka schizma wschodnia z X w., czyli ostateczny podział na Kościół prawosławny i Kościół rzymskokatolicki – choć miała swoje bezpośrednie przyczyny w sporze między papieżem i patriarchą Konstantynopola i wzajemnym rzucaniu klątw – w rzeczywistości przypieczętowała różnice i podziały, jakie w Kościele istniały już od kilku wieków.
Nikt nie chciał rozmawiać
Kolejny wielki podział Kościoła przypada na XVI w. i bezpośrednio wiąże się z wystąpieniem Marcina Lutra, choć znów jego przyczyny narastały od dłuższego czasu. Kościół zachodni był w tamtym czasie osłabiony niewolą awiniońską i jednoczesnym sprawowaniem rządów przez aż trzech papieży – kiedy to, jak łatwo się domyślić, papiestwo straciło swoje znaczenie, a sami papieże autorytet. Duchowieństwo było na niskim poziomie intelektualnym, hierarchowie żyli w zbytkach i przepychu, religijność ludu była płytka. Kiedy Luter wystąpił w 1517 r. ze swoimi tezami, jego intencją była naprawa i odrodzenie Kościoła, a nie schizma. Domagał się on raczej teologicznej dysputy. Skończyło się to jednak spaleniem jego pism, na co Luter odpowiedział kolejnymi rozprawami teologicznymi. Być może do reformacji na taką skalę nigdy by nie doszło, gdyby z Lutrem rzeczywiście podjęto dyskusję, zamiast tylko – bez nawet wysłuchania jego głosu – nawoływać do odwołania wszelkich nauk. Ostatecznie Luter musiał się ukrywać, żeby ocalić życie. W Szwajcarii z podobnymi naukami wystąpili Huldrych Zwingli i Jan Kalwin, a reformacja i kolejny podział Kościoła stały się nieuniknione. W całej Europie reformacja nie dotknęła jedynie Włoch, Hiszpanii i Portugalii, a Kościół utracił aż jedną trzecią swoich wiernych.
Zrobić na przekór
Reakcją na reformację był zwołany w 1545 r. do Trydentu sobór, który obradował aż do roku 1563. Nie doprowadził on jednak do jedności w Kościele. Przeciwnie: sprawił, że kontrreformaci jeszcze mocniej okopali się na swoich pozycjach, nie tylko mocno podkreślając różnice, ale wręcz czyniąc z nich cnotę. To stało się przyczyną błędów, których skutki pozostają z nami do dziś, jak brak znajomości Pisma Świętego przez wiernych świeckich (sobór zakazał im takiej lektury) czy przesadny kult Maryi. Określenie „protestantyzacja Kościoła” dla wielu pozostaje dziś czymś w rodzaju obelgi, jakoby Kościół rzymskokatolicki miał w ten sposób odchodzić od swojej doktryny.
Początek drogi
Samo słowo „ekumenia” nie jest nowe. Już na początku chrześcijaństwa mówiło się o soborach ekumenicznych, co oznaczało po prostu, że zbierali się na nich przedstawiciele Kościołów lokalnych z całego ówczesnego świata.
Świadomy ruch ekumeniczny, dążący do pojednania chrześcijan, rozpoczął się w XIX w. Impulsem do tego była przemiana społeczeństwa, które stopniowo coraz bardziej się laicyzowało. Tam, gdzie Kościół przestał być instytucją, wyznaczającą kierunki świata, tam chrześcijanie, nie zdeterminowani już wielką polityką, zaczęli rozmawiać między sobą. To właśnie wtedy powstawać zaczęły międzynarodowe związki chrześcijańskie.
Za początek ruchu ekumenicznego uważa się I Światową Konferencję Misyjną, która odbyła się w 1910 r. w Edynburgu. W ciągu kilkunastu lat współpraca przeniosła się z gruntu wyłącznie misyjnego również na nurt doktrynalny i praktyczny. Chodziło o zacieranie różnic w doktrynach, ale również o uświadamianie chrześcijanom konieczności pokojowego rozstrzygania sporów religijnych. Pamiętać trzeba, że te rozmowy i spotkania nie dotyczyły jeszcze wówczas Kościoła rzymskokatolickiego. Brali w nich udział prawosławni, anglikanie, starokatolicy i protestanci. W 1938 r. na tym gruncie powstał Komitet Tymczasowy Światowej Rady Kościołów.
Soborowe otwarcie
Kościół rzymskokatolicki do ruchu ekumenicznego przyłączył się dopiero po Soborze Watykańskim II. Wcześniej uczono, że jedyną drogą do jedności chrześcijan jest powrót wszystkich innych do łączności z biskupem Rzymu. Święte Oficjum wprost zakazywało katolikom udziału w pracach ekumenicznych. Papież Pius XI pisał w encyklice, że ekumenizm negatywnie wpływa na wiarę. Dopiero przez soborem papież Jan XXIII powołał Sekretariat ds. Jedności Chrześcijan, a w soborze pozwolono brać udział obserwatorom z Kościołów niekatolickich.
Swój posoborowy stosunek do ekumenizmu Kościół rzymskokatolicki określił w trzech soborowych dokumentach: Konstytucji dogmatycznej o Kościele, Dekrecie o ekumenizmie oraz w Dekrecie o Kościołach wschodnich katolickich. Rozbudowano wówczas naukę o kręgach przynależności do Kościoła i uznano, że osoby działające na rzecz ekumenizmu robią to z natchnienia Ducha Świętego.
Małe zwycięstwa
Zdobyczami ekumenizmu, z których często nie zdajemy już sobie sprawy, bo stały się dla nas naturalne, jest wspólne stanowisko na temat chrztu, duszpasterstwa, apostolskości, hierarchii prawd czy prozelityzmu. Kościoły nie zwalczają się już i nie traktują siebie jak wrogów, ale współpracują ze sobą na płaszczyźnie etyki społecznej, ewangelizacji, misji, roli świeckich. Ważnymi dokumentami ostatnich dekad była encyklika Ut unum sint Jana Pawła II i deklaracja Dominus Iesus z roku 2000. Podpisana została również Deklaracja o usprawiedliwieniu oraz Deklaracja o wzajemnym uznaniu chrztu. To wszystko, co dziś wydaje się tylko formalnością lub kolejnym nieistotnym z punktu widzenia przeciętnego katolika dokumentem, jest ogromnym krokiem w kierunku odbudowania zerwanej jedności – czymś nie do pomyślenia kilka wieków temu.
Duch
Nie o dokumenty jednak tylko w ekumenizmie chodzi. To rzeczywiście jest poziom, na który przeciętny katolik nie ma wpływu, nie ma również dostępu do procesu podejmowania takich decyzji. Na dodatek w kwestii uzgadniania doktryny wydaje się, że przynajmniej na dziś niewiele już można zrobić. Tematy rozumienia sakramentów, zwłaszcza Eucharystii i wzajemnego jej uznawania czy też uznawania zwierzchnictwa papieża, nie są tymi, które rozwiązane mogą zostać w ciągu kilku lat.
Co w takim razie ekumenizm może oznaczać dla tych, którzy żyją w katolickim kraju i we własnym mieście łatwiej jest im spotkać niewierzących niż tych, którzy wierzą inaczej? Wydaje się, że tym, co zawsze pozostaje, jest praktyka, czyli życie duchem ekumenicznym, duchem słuchania i dialogu. W najbardziej praktyczny sposób realizuje się to w małżeństwach mieszanych, kiedy małżonkowie pochodzą z różnych denominacji chrześcijańskich. Ale duch dialogu oznacza również każdą otwartość na człowieka, który jest inny: nie tylko inaczej wierzy, ale również inaczej myśli, z innej pochodzi kultury, ma inne poglądy polityczne. Taka otwartość w życiu, podobnie jak w ekumenicznym dialogu, wymaga woli spotkania – wymaga przestrzeni samego spotkania – wymaga dania sobie wzajemnie czasu i wysłuchania siebie nawzajem – wymaga wreszcie przyjęcia świadectwa innego bez jego osądzania, przeciwnie, z próbą zrozumienia jego dylematów i motywacji. Takie spotkanie nie musi skończyć się i często nie kończy się ujednoliceniem, ale zawsze jest owocne, bo każdemu pomaga poszerzyć własne horyzonty, a przez poznanie drugiego dojrzewać również do widzenia w nim brata.
Unifikacja i jedność
Wokół ekumenizmu często pojawia się obawa właśnie przed ujednoliceniem. Wielu przekonuje, że dialog oznacza stopniową rezygnację z własnych przekonań i kolejne ustępstwa, tak by to „przeciwnik” był zadowolony. Pojawiają się głosy, że jedność osiągnąć można tylko przez unifikację. Tymczasem w dialogu ekumenicznym nie ma „przeciwnika”. Nikomu nie chodzi również o rezygnację z głoszonych prawd. Chodzi o uzgodnienie i nazwanie tego, co nas łączy i szukanie dialogu ponad tym, co nas dzieli. W gruncie rzeczy stajemy nie przeciwko sobie, ale ramię w ramię przed Jezusem, który mówi nam, że jesteśmy w Nim jednym. Stajemy z wyznaniem: „rozumiemy Cię inaczej, inaczej Cię rozpoznajemy. Ale to Ty wiesz wszystko. Więc nie my będziemy to sobie udowadniać, ale Ty odsłaniaj się przed Nami, żebyśmy w Tobie odkryli, że jesteśmy jedno”.
Poczuć, że boli
Być może duża część niechęci czy lęku przed ekumenizmem bierze się z braku relacji z innymi. Tam, gdzie tych relacji nie ma, ludzie nie czują zgorszenia ani bólu. Nie dostrzegają, że brak jedności pośród tych, którzy wierzą w Chrystusa, jest w gruncie rzeczy i cierpieniem, i zgorszeniem, że brak jedności jest wielkim dramatem Kościoła. Tego bólu nie można w sobie zagłuszać, nie można go relatywizować czy banalizować. To musi nas zaboleć: że Chrystus nie zastaje dziś swoich uczniów razem, ale wciąż widzi nas podzielonych i w konflikcie. Dopiero kiedy odkryjemy, że to jest dramat każdego z nas, ekumenizm również zacznie dotyczyć nas wszystkich: przestanie być elitarnym wyzwaniem dla wybranych.