Przez całe wieki, od samego początku, czyli pierwszych dni po tym, kiedy uczniowie zaczęli opowiadać tę niemożliwą wiadomość, że grób Jezusa okazał się pusty, byli ludzie, którzy temu nie dowierzali. Byli tacy, którzy próbowali udowodnić kłamstwo, oszustwo. Byli tacy, którzy za wszelką cenę próbowali odnaleźć ciało Jezusa z Nazaretu, żeby zadać kłam przedziwnym opowieściom rybaków z Galilei. Pierwszymi byli już faryzeusze, o których Mateusz ewangelista zapisał, że dali żołnierzom sporo pieniędzy za rozpowiadanie, że uczniowie nocą wykradli ciało swojego nauczyciela. „I tak rozniosła się ta pogłoska między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego” – powtarzana, zmieniana w różnym czasie i w różnych miejscach, nigdy jednak nie mogąc zostać uznana za w pełni wiarygodną.
Wykradli i kłamią
Oszustwo. To było to pierwsze i być może najprostsze wytłumaczenie tego, co mogło się wydarzyć w wielkanocny poranek przy grobie, należącym do Józefa z Arymatei. Tak właśnie arcykapłani kazali żołnierzom uciszać biegnącą po mieście wiadomość o tym, że zamęczony przez nich Jezus z Nazaretu żyje. Żołnierzom było to niespecjalnie na rękę, musieli twierdzić, że zasnęli, zamiast pełnić straż, ale pieniądze są zwykle skutecznym argumentem. Arcykapłanom mocno zależało na uciszeniu pogłosek. Doprowadzenie do śmierci Jezusa wymagało sporo wysiłku i dyplomatycznych zabiegów. Chodziło o to, żeby zamilkł i nie podważał ich samych i ich religijnego status quo. Wiadomość o tym, że żyje, nie tylko oznaczała porażkę tamtej kampanii, ale coś dużo poważniejszego, dużo groźniejszego. Zmartwychwstały Jezus był dla nich groźniejszy niż nauczyciel chodzący po Galilei. Dlatego robili wszystko, by informacja o Nim została uznana za brednię.
Można już sobie tylko wyobrazić, czego jeszcze próbowali arcykapłani. Jeśli Jezus był takim zagrożeniem – czy nie próbowali znaleźć jednak Jego ciała? Cóż bardziej skompromitowałoby Jego uczniów, jak nie wskazanie grobu i szczątków? Mieli możliwości, mieli pieniądze, pewnie również jakąś formę wywiadu. Miasto nie było wielkie, miejsc przeznaczonych na pochówek nie było bardzo dużo. A jednak niczego nie znaleźli.
Niespójność przekazów
Do zarzutu oszustwa wracano jednak po wielu latach. Jednym z tych, który się tym zajmował, był niemiecki filozof Hermann Samuel Reimarus, żyjący w pierwszej połowie XVIII w. Uważał on, że apostołowie byli oszustami, którzy historię o zmartwychwstaniu Jezusa ogłosili po Jego klęsce na krzyżu, a Ewangelie napisali, żeby podtrzymać swoje kłamstwo i dalej móc żyć wygodnym życiem. Swoją tezę budował na tym, że Ewangelie nie są spójne w swoim przekazie – a jeśli nie zgadzają się zeznania, to wyraźnie ktoś w nich kłamie.
Dziś trudno nie zarzucić Reimarusowi oderwania jego tezy od podstawowej wiedzy o ludzkiej psychice, która przecież zasadniczo pozostaje niezmienna. To właśnie kłamcy uzgadniają wspólną wersję wydarzeń. Jeśli uczniowie wykradliby ciało, a później próbowali oszukać cały ówczesny świat, zadbaliby o to, żeby nikt nie zdołał przyłapać ich na tym kłamstwie. Owszem, Ewangelie się różnią – ale są to różnice w detalach redakcyjnych, a często zależą po prostu od zawodności ludzkiej pamięci, która w tamtym czasie nie miała wsparcia w dyktafonach, a niejednokrotnie nawet w piśmie. Zasadniczy przekaz i treść Ewangelii pozostają spójne. Wspomniane detale i różnice między nimi są raczej argumentem za tym, że twórcy Ewangelii nie uzgadniali ze sobą wersji wydarzeń, ale opowiadali o tym, co przeżyli i czego doświadczyli – tak, jak to zapamiętali.
Zapomnieli
Z czasem do Reimarusa dołączyli inni, między innymi Alfred Loisy, francuski teolog modernista, ekskomunikowany ksiądz potępiony przez Leona XIII i Piusa IX. Loisy twierdził, że ciało Jezusa mogło wcale nie być starannie, acz w pośpiechu pochowane, ale po prostu wrzucone gdzieś do jakiejś groty. Kiedy już uległo rozkładowi, nie mogło zostać rozpoznane i wtedy gruchnęła wiadomość o zmartwychwstaniu. Trudno powiedzieć, czy Loisy przeżył śmierć bliskiej osoby, że za prawdopodobne uznał porzucenie jej ciała gdzieś w przydrożnym rowie i zapomnienie o nim na długie miesiące.
Józef wiedział, nie powiedział
Wilhelm Baldensperger, teolog protestancki z przełomu XIX i XX w., pochówek Jezusa tłumaczył jeszcze inaczej. Przekonywał, że owszem, pierwszy pogrzeb Jezusa odbył się pospiesznie, w prowizorycznym grobie. Kiedy szabat się skończył i możliwe było urządzenie prawidłowego pochówku, Józef z Arymatei zabrał ciało Jezusa i pochował je w swoim grobie. Kobiety owszem, zastały pusty grób – ten pierwszy, z którego ciało zabrał Józef.
Krótko można tu tylko zadać pytanie o to, jak Józef z Arymatei zdołałby pokonać strażników czy przekonać ich do odejścia od grobu i jak sam zdołałby odsunąć kamień. Krótko można zapytać, skąd wzięłaby się wiedza o takim zabiegu, „objawiona” nagle dziewiętnaście wieków później. Ważniejsza jest kwestia, o której często zapominamy, myśląc o tamtych czasach – to, że to wciąż byli ludzie. Rozmawiali ze sobą. Plotkowali. Dlaczego Józef miałby nie powiedzieć o tym, że zabrał ciało? Dlaczego ktoś z uczniów miałby go nie zapytać, czy nie wie, co się stało? Przecież gdyby rzeczywiście stało się to, o czym pisze Baldensperger, Maria Magdalena zostałaby uznana na płochą niewiastę, która pochopnie wyciągnęła wnioski i tylko niepotrzebnie nastraszyła Piotra i Jana. Jedna rozmowa wystarczała, żeby wyjaśnić nieporozumienie. Wystarczyłby jeden choćby świadek – Józef przecież nie miał powodów ukrywać się z pochówkiem. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Nikt niczego nie prostował, nie wyjaśnił, nikt nie wiedział, co się stało.
W Japonii z Wenusjanami
Jeszcze inna odmiana teorii o oszustwie, już bardziej nam współczesna, bo XX-wieczna, będzie powracała w różnego rodzaju opowieściach o tym, że Jezus przeżył swoje ukrzyżowanie i żył dalej – tyle że poszedł gdzieś do Indii (w innych wersjach do Tybetu czy nawet Japonii), żeby tam kontynuować swoje dzieło wędrownego nauczyciela. Czy to logiczne, żeby ta postać, którą znamy z Ewangelii, zniknęła nagle i poszła w świat? Nawet gdyby zmienił tożsamość i przedstawiał się innym imieniem, znów nie wydaje się możliwe, żeby zmienił całkowicie swoje nauczanie, żeby jego elementy nie powracały i nie zostały zauważone przez badaczy starożytnego Wschodu. Zapominamy też w naszej XX-wiecznej perspektywie o tym, z jakimi trudnościami wiązała się taka podróż, z jakimi kosztami, że wymagała posługiwania się innym językiem i w innej kulturze. Jakie jest prawdopodobieństwo, że taka opowieść, nieznajdująca potwierdzenia w żadnym historycznym zapisie czy artefakcie, jest prawdziwa? Raczej bliskie zeru.
Wprawdzie w latach 30. XX w. przywódca jednej z japońskich sekt ogłosił, że znalazł grób Jezusa i Jego spisany po hebrajsku testament – ale ten sam człowiek z równą powagą twierdził, że razem z testamentem znalazł opis wojny Ziemian z najeźdźcami z Wenus, trudno więc podejmować z nim jakąkolwiek dyskusję.
Ledwo, ale żywy
Henrich Gottlob Paulus, niemiecki teolog z przełomu XVIII i XIX w., szukał jeszcze innego wyjaśnienia, byle tylko nie dopuścić do siebie myśli o realnym, fizycznym zmartwychwstaniu. Paulus zasadniczo starał się wyjaśniać Biblię absolutnie racjonalnie. Według niego na przykład Jezus nie chodził po wodzie, a jedynie przy brzegu, a uczniom w czasie burzy to się tylko wydawało. Chleby i ryby w czasie cudu nie zostały rozmnożone, tylko ludzie zaczęli dzielić się tym, co przynieśli. Jezus zaś wcale nie umarł na krzyżu, ale omdlał i zapadł w letarg. Kiedy jego ciało złożone w grobie, ocknął się pod wpływem chłodu i zapachu ziół.
Jak mógłby przeżyć z przebitym bokiem? Jak umęczony w straszliwy sposób, pobity, z dziesiątkami krwawych ran, rozerwanymi mięśniami, tuż po odzyskaniu przytomności, mógłby sam odsunąć ciężki kamień i niezauważenie uciec strażnikom? Jak wreszcie uczniowie, zobaczywszy Go w takim stanie, mogliby uznać Go za triumfującego zwycięzcę śmierci? Z pewnością by się przejęli, współczuliby Mu, zaopiekowali się Nim, może nawet próbowaliby Go na jakiś czas ukryć, żeby nie dosięgła Go zemsta arcykapłanów. Ale czy widok ledwo żywego człowieka budziłby w nich myśl: powiedzmy światu, że zmartwychwstał, że jest Bogiem? Bardziej naturalne byłoby raczej przejęcie za Niego odpowiedzialności, zamiana ról: teraz to oni stanęliby w roli odpowiedzialnych za Jego życie, a On byłby zdany na ich pomoc i opiekę. Z pewnością by Go zapamiętali. Być może nawet by opowiadali o trzech pięknych latach w Jego towarzystwie. Ale to byłoby wszystko.
Co się komu wydawało
Całkiem spora liczba badaczy i krytyków kierowała się ku jeszcze jednemu przekonaniu, które nazywane jest dziś hipotezą halucynacji. W tym nurcie znajdziemy różniące się nieco opowieści o tym, że zmartwychwstanie Jezusa było tylko pewną ideą. Co się faktycznie wydarzyło? Kochająca Maria Magdalena przybiegła do grobu i nie dopuszczała do siebie tego, że Jezus nie żyje, że ona już nigdy Go nie zobaczy. I ta miłość była tak wielka, że kobieta aż sama zaczęła być przekonana, że On wciąż żyje, że ona Go widzi.
Wizje i halucynacje mieli też mieć Piotr i Paweł, którzy zarażali w ten sposób innych. Sami doświadczali tych wizji, przepracowując w ten sposób swoje poczucie winy. Halucynacją miało być zatem spotkanie w drodze do Emaus i zdarzenie na drodze do Damaszku. Również chrystofanie, w których Jezus objawiał się tłumom, były tylko zbiorowymi halucynacjami.
Nie sposób dziś tego zbadać w sposób ściśle medyczny, kiedy doświadczający chrystofanii od wieków nie żyją. Współczesna wiedza mówi nam za to, jak wyglądają relacje tych, którzy doświadczają halucynacji. Te opowieści zwykle są rozbudowane i kwieciste, pełne fantastycznych szczegółów i niezwykłych okoliczności. W opowieściach o spotkaniach ze Zmartwychwstałym nie ma niczego takiego. Te relacje są proste i krótkie – chciałoby powiedzieć, że wręcz wstydliwe. Brzmią jak opowieści człowieka, który wie, że opowiedzieć coś musi, bo jego opowieść jest prawdą. Jednocześnie jednak jest świadomy, jak niewiarygodnie to brzmi, wręcz własnej opowieści się nieco krępuje i chce ją skończyć jak najszybciej.
Co więcej – uczniowie sami próbowali odrzucać Zmartwychwstałego. Nie wypatrywali Go, ale nie rozpoznawali, domagali się wręcz dowodów, że to naprawdę On, byli nieufni. W ten sposób nie działają halucynacje.
Odmienieni
I jeszcze jedno, gdyby znów próbować myśleć po ludzku i zrozumieć, co działo się w tamtych dniach w głowach i sercach uczniów Jezusa. Oto ktoś, kogo kochali i za kim szli, przyznając się do Niego publicznie, umarł. Nie umarł zwyczajnie, ale w wyniku wydanego na niego wyroku. Na dodatek umarł śmiercią najstraszliwszą z możliwych i najbardziej upokarzającą, uznawaną za znak przekleństwa od Boga. Jak się mogli czuć? Tak naprawdę czuć mogli tylko jedno: strach. Strach o siebie i o swoje rodziny. Strach przez zemstą arcykapłanów i przed tym, że oni będą kolejni. Strach przed tym, co będzie dalej, jak powita ich własne środowisko, kiedy wrócą po takiej klęsce. Pewnie jeszcze byli w tym wszystkim rozczarowani, bo spodziewali się wspaniałej przyszłości i królowania Mesjasza nad Jerozolimą – ale najpierw się bali. Trudno im się dziwić.
Jeśli ci przerażeni ludzie, prości, bez wielkiego wykształcenia, upokarzani przez lata w społeczeństwie, po traumatycznych dniach patrzenia na śmierć swojej jedynej nadziei, nagle podnieśli głowy i zaczęli opowiadać światu najbardziej nieprawdopodobną wiadomość – że umarły znów żyje – to wyjaśnić to można tylko w jeden sposób. Jeśli za tę nieprawdopodobną wiadomość szli umierać na krzyż i w zęby dzikich zwierząt, już bez strachu – to wytłumaczyć to można tylko w jeden sposób. Oni nie wierzyli: oni wiedzieli, że Jezus zmartwychwstał. Spotkali Go. Przyjęcie tej prawdy zmieniło ich i uczyniło nowymi ludźmi.