Widać, że są braćmi. Podobne rysy, oczy, podobny kolor włosów. Jeszcze niedawno mieli też podobne sylwetki. Jak to mówili dziadkowie: naszych wnuków wiatr nie zdmuchnie. Rodzice też długo uważali, że wszystko jest w porządku. Wiejskie powietrze, wspólne spędzanie czasu z dziadkiem, domowa kuchnia babci Krysi. I jedynie od czasu do czasu te uwagi bratowej…
Kierunek: Anglia
Justyna pochodzi ze wsi, gdzie jej rodzice prowadzili gospodarstwo. Gdy przyszedł na to czas, przejął je jej starszy brat. Ona zdała maturę i poznała Wojtka. Zakochali się, wzięli ślub i tak zaczęło się dorosłe życie. Przez pewien czas mieszkali we Wrocławiu, gdzie Wojtek dostał dobrą pracę. Najpierw urodził się Michał, dwa lata później Damian – i nagle w firmie przeprowadzono reorganizację, a Wojtek stracił pracę. Ich sytuacja życiowa stała się nie do pozazdroszczenia. Dzieci małe, ona na wychowawczym, kredyt za mieszkanie, które kupili, a Wojtek nie mógł od ręki znaleźć czegoś, co pozwalałaby im żyć tak, jak żyli. I wtedy pojawiła się propozycja kolegi Wojtka ze studiów – wyjazd do Anglii. Po kilku dniach rozmów, zastanawiania się, kalkulowania decyzja zapadła. Wojtek jedzie do Anglii, ona z dziećmi do rodziców, a mieszkanie wynajmują.
Sto kilo i zawał
– W domu zawsze dobrze się jadło. Kuchnia mamy była wiejska, tradycyjna, a więc solidna – opowiada Justyna. – Mama powtarzała, że na wsi jest ciężka praca i trzeba dobrze zjeść, aby mieć do niej siły i zdrowie. Pewnie dawniej tak było, ale mama nie zauważała, że na wsi coraz więcej jest maszyn, a coraz mniej trzeba machać widłami.
To, czego nie widziała teściowa, widziała synowa.
– Też pochodzę ze wsi i mój rodzinny dom niewiele się różnił od domu mojej teściowej – mówi Iwona. – Rosoły z tłustej kury, pieczone mięso z gęstym sosem zaciągniętym śmietaną. Jarzyny? Owszem, były – zasmażana kapusta na smalcu, pomidory tylko z tą prawdziwą śmietaną lub fasolka z tartą bułką zatopiona w maśle. Do tego herbata lub kawa z trzema łyżeczkami cukru i domowe ciasta.
Jak to się stało, że wychowana w takiej tradycji kulinarnej Iwona jej nie przejęła?
– Moja babcia była mocno schorowana i przez pewien czas przyjeżdżała do niej pielęgniarka z zastrzykami. Potem trafiła do szpitala, a tam też były pielęgniarki. Mnie, jako małej wtedy dziewczynce, jakoś ten widok pielęgniarek tak utkwił w głowie, że już jako dziewczyna postanowiłam zostać pielęgniarką – śmieje się Iwona. O tym, co powoduje zła dieta, nadmiar tłuszczu i cukru, a niedobór warzyw, dowiedziała się w szkole. Później, pracując już na oddziale wewnętrznym szpitala, gdzie trafiali ludzie z różnymi schorzeniami i sporą nadwagą, dowiedziała się jeszcze więcej.
– Ojciec zmarł na zawał. Dodam tylko, że ważył ponad sto kilo. Byłam jeszcze w szkole, ale już coś wiedziałam, czym grozi taka otyłość. Wtedy jeszcze nie reagowałam, nie sprzeciwiałam się „dobremu jedzeniu”.
Ta wredna synowa
Mijały miesiące. Wojtek pracował w Anglii i dobrze zarabiał, a Justyna z synami, wprawdzie tęskniąc, ale bez kłopotów żyła na wsi. Korzystając z tego, że może liczyć na pomoc w opiece nad chłopcami, postanowiła wykorzystać czas rozłąki z mężem na dokształcenie.
– Uznałam, że ukończenie technikum ekonomicznego nie wystarczy – mówi Justyna. – Doświadczenie związane z utratą pracy przez męża podpowiadało mi, że muszę coś zrobić, abyśmy mogli lepiej zabezpieczyć przyszłość naszej rodziny.
I tak zaczął się czas, kiedy to kuchnia babci Krysi i hojne serce dziadka Stefana przejęły pełnię władzy nad ukochanymi „chłopaczkami”, nad „radością ich starości” w gospodarstwie, gdzie rządy przejęła synowa.
– Rozumiałam ich, ale czułam, że muszę postępować zgodnie z tym, w co wierzę – opowiada Iwona. – Chciałam wprowadzić nie tylko w kuchni, ale też w życiu rodziny inne zasady. Tłumaczyłam, wyjaśniałam, prosiłam, powołując się na los mojego ojca, ale nic nie pomagało. Teściowa nie chciała ustąpić ani na krok, a teść ją w tym wspierał ze wszystkich sił. Ciągle powtarzał, że tak było za jego dziadków i rodziców. Dokupili ziemi, wybudowali nowy dom i nowe obejście, wykształcili dzieci, więc on nie będzie teraz chrupał marchewki jak jakiś królik.
W tej sytuacji, gdy na świat zaczęły przychodzić dzieci, Iwona namówiła męża i obok gospodarstwa postawili dom dla siebie.
– Markowi nie było łatwo, do dzisiaj nie jest. To przecież jego rodzice, kocha ich i szanuje. Dzieciom też nie jest łatwo, ciągnie ich do dziadków – wzdycha. – Ja jestem ta zła, ten cerber, co pilnuje, aby nie wpychały tych czekoladek, batoników i placków. Ja jestem ta wredna zołza, która kochanemu synowi, ciężko pracującemu rolnikowi, nie pozwala zjeść rosołku u mamy. Niech tak będzie. Mogę być ta zła synowa, jednak wolę to, niż patrzeć na śmierć męża czy chorobę dzieci.
Wyrosną i będzie dobrze
– Ja wtedy jeszcze tak na to nie patrzyłam – Justyna wchodzi w słowo bratowej. – Owszem, uważałam Iwonę za ładną, atrakcyjną dziewczynę i pod tym względem mówiłam, że bratu udała się żona, ale z drugiej strony podzielałam stosunek moich rodziców do niej. Może nie byłam aż tak zawzięta, ale dla mnie Iwona była „mądralińską”, co to wszystko wie najlepiej i wszystkich chce pouczać. A już jak zaczęła robić uwagi na temat moich synów, to się wściekłam i powiedziałam jej kilka ostrych słów.
Justyna nie chce nawet wspominać, co wtedy nagadała bratowej.
– Jest mi wstyd. Iwona o tym wie i dlatego nie wracamy do tego.
Do kłótni doszło, zanim Justyna wyjechała do męża do Anglii. Po pierwsze, za długo już żyli osobno. Po drugie, nadarzyła się praca dla niej, a oni mieli wytyczone cele na przyszłość. Otwarcie własnej firmy i budowę domu. Pomysł na firmę już był, działka też już była upatrzona, potrzebnych było jeszcze trochę pieniędzy.
– To była dobra decyzja, jeśli chodzi o naszą sytuację zawodową i materialną, jednak zła dla naszych synów, szczególnie dla Damiana – dodaje Justyna. – Jeszcze zanim wyjechałam do Anglii, chłopcy już dobrze wyglądali. Pełne buzie, wystające brzuszki, solidne nogi, jednak wokół wszyscy, poza oczywiście Iwoną, chwalili ich wygląd. Jeśli nawet ktoś zauważył, że są trochę za solidni, to zaraz dodawał, że niebawem z tego wyrosną. Mama nic tylko im dogadzała, podsuwała smakołyki, dziadek zabierał na lody, na pizzę, na chipsy. I tak rośli jak pączki w maśle, a ja tego nie zauważałam.
Kuchenny koszmar
– Michał i Damian stali się dla teściów nagrodą za syna i pozostałych wnuków, których, jak oni uważają, im odebrałam – opowiada Iwona. – Wprawdzie mieszkaliśmy osobno, ale chłopcy przychodzili do nas bawić się z naszymi dziećmi. Widziałam, co się dzieje. Jak przybywa im kilogramów, jak rosną brzuchy. Szczególnie było to widać u młodszego. Starszy, Michał, był bardziej samodzielnym i ruchliwym dzieckiem. Damian był taką przylepą – bardziej tęsknił do rodziców i przez to bardziej ciągnął do dziadków, a mniej do rówieśników, do spędzania czasu na zabawie poza domem. Wszędzie jeździł z dziadkiem, nawet do szkoły teść podwoził go pod same drzwi.
– Kiedy wróciliśmy z Anglii, Damian nie był już okrąglutkim dzieckiem, które tylko potrzeć, jak zacznie rosnąć i wszystko będzie w porządku. Miał 20 kilogramów nadwagi – kontynuuje opowieść Justyna. – Michał też był grubasem, ale z nim nie było aż tak źle. Ich widok mną wstrząsnął. Z jednej strony wreszcie byłam z nimi, miałam ich blisko siebie, mogłam ich dotykać, całować, ale z drugiej patrzyłam na nich jak na obcych. Wystarczyło, że Damian trochę szybciej szedł, a już dostawał zadyszki. Michał głównie siedział przed komputerem. Byli ślamazarni, nic im się nie chciało, niczym nie byli zainteresowani. I wtedy w głowie usłyszałam słowa Iwony o jej ojcu, o tym, co się może stać ze zdrowiem moich dzieci. Zaczęłam szukać informacji, czytać, wreszcie poszłam do bratowej i poprosiłam o pomoc.
To był początek drogi, której, jak się okazało, końca jeszcze nie widać.
– To mi zostanie w pamięci do końca moich dni. Był późny wieczór, weszłam do kuchni, a przy stole siedział Damian obstawiony jedzeniem i dosłownie wpychał je sobie do ust. Podbiegłam do niego i zaczęłam krzyczeć, wyzywać go. Wybuchnął rozdzierającym płaczem, do kuchni wbiegła mama, zaczęła mnie od niego odpychać i jednocześnie podsuwać mu coś innego do jedzenia, zapewniając, że nic się nie stało, że jak zje, to się lepiej poczuje. To był jakiś koszmar, ale być może musiało się to wydarzyć, abym dojrzała do właściwych decyzji.
Światełko w tunelu
Niedługo po kuchennej scenie Justyna, Wojtek i ich synowie wyprowadzili się od dziadków.
– Za radą bratowej poszłam z dziećmi do lekarza. Okazało się, że stan zdrowia Damiana jest bardzo zły – ma początki cukrzycy i problemy z sercem. Dostał skierowanie do szpitala, w którym spędził prawie dwa tygodnie.
Z Michałem było lepiej, wystarczyły systematyczne kontrole. Przeorganizowali życie, zaczęli jeść wszyscy to samo, według zaleceń dietetyka.
– Mąż przekonał Michała najpierw do jazdy na rowerze, a później do zajęć sportowych. Teraz starszy syn wprawdzie nie jest wątłym, chudziutkim chłopakiem, ale nie ma też problemów z namiarem kilogramów. Oby tak mu zostało.
Z Damianem nadal nie jest dobrze. Chłopiec jest zamknięty w sobie, niechętny do współpracy, ma huśtawki nastrojów i ciągle domaga się jedzenia. Są płacze, skargi, zapowiada, że ucieknie do dziadków, bo tylko oni go kochają.
– Nie poddajemy się, będziemy walczyć o niego tak długo, jak będzie trzeba.
I jest jeszcze jedno światełko w tunelu. Dziadkowie nieco zmienili front po tym, jak ich ukochany „chłopaczek”, „radość ich starości” trafił do szpitala.
Imiona zostały zmienione.