Prezydent Andrzej Duda odesłał ustawę o Sądzie Najwyższym do Trybunału Konstytucyjnego. Czyli w powszechnym odbiorze zablokował Polsce fundusze z Krajowego Planu Odbudowy. Komentarze sprowadzają w dużej mierze tę decyzję do personalnej intrygi. Czytam głosy komentatorów, którzy przedstawiają ją jako dowcip zrobiony całemu PiS-owi, a szczególnie Mateuszowi Morawieckiemu, który wiele zainwestował w rolę kogoś, kto wydobędzie miliony euro z gardła brukselskiego potwora.
Zgadzam się, ruch prezydenta jest bardzo ryzykowny. Wprawdzie nie wierzę w to, abyśmy nawet po szczęśliwym doprowadzeniu tej ustawy na metę dostali widoki na te pieniądze przed wyborami. Bruksela postawiła na zmianę władzy w Polsce. PiS dał jej dogodne narzędzie w postaci awantury z tak zwaną reformą sądownictwa. Był to spór realny, ale dziś kolejny odcinek przepychanki to już w dużej mierze pretekst. No ale toczy się zarazem gra o to, kogo teraz za brak tych pieniędzy obwinić. Prezydent, łatwy do sklejenia z całym obozem obecnej władzy, uniemożliwia na razie zrzucenie winy na barki opozycji.
Ale czy robi to w imię dowcipu? Albo odwetu za to, że najpierw PiS pogorszył jego poprzedni projekt, co pozwoliło Brukseli go odrzucić, a potem nie zaprosił go do rozmowy o nowych negocjacjach z Komisją Europejską? Tak to się przedstawia. Ja jestem zdania, więcej, ja wiem, że owszem takie emocje mają pewne znaczenie. Ale tak naprawdę Andrzej Duda nie zgadza się z istotą tej nowej ustawy. Obawia się, że rozszerzenie możliwości podważania statusu sędziego mianowanego przez dwie ostatnie Krajowe Rady Sądownictwa to droga do chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Łącznie z możliwością kwestionowania wyroków wydanych przez tę sporą już, kilkutysięczną grupę zawodową. Oczywiście przy okazji broni też nienaruszalności swoich prerogatyw. Bo to on tych sędziów, po rekomendacji KRS, mianował.
Mamy sytuację jak z greckiej tragedii, bo skutki wstrzymania tej ustawy mogą być niekorzystne dla Polski, a na pewno stawiają w kłopotliwej sytuacji polską prawicę. Jak jednak przekonać obserwatorów, że to wyraz szczerego przekonania prezydenta, a nie kolejna gierka? Widzimy w polskiej polityce wiele przejawów cynizmu. Ale to nie musi oznaczać, że wszyscy zawsze są tacy. A przynajmniej wszyscy z obozu politycznego, którego my nie lubimy.
Przy okazji opozycja uderza także w inne jeszcze tony. Nagle pojawiła się pretensja, że oni tak, w tym PiS, nie umieją się dogadać. Lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz opowiada o „chaosie w obozie rządzącym”. Dopiero co opowiadano jednak odwrotną historyjkę: o domkniętym układzie Jarosława Kaczyńskiego i o uległym prezydencie, Adrianie z Ucha prezesa, który zrobi, co mu matka-partia każe. Takie narracje są typowe dla polityki sprowadzonej do poziomu kabaretu. Ale to wcale nie musi oznaczać, że są to narracje prawdziwe. Może się złożyć, i tak jest w tym przypadku, że nawet jeśli mamy do czynienia z aktorami politycznego spektaklu, to nie wszyscy z nich grają w kabaretowym stylu.
Moim marzeniem jest opowiadanie o polityce przy zachowaniu minimum szacunku dla tych, o których opowiadamy. I przy założeniu, że przynajmniej czasem w tej polityce pojawia się bezinteresowność i dobra intencja. Mam świadomość, że oczekuję zbyt wiele. Szacunek wyparował. Uwaga o dobrej woli kwitowana jest cynicznym rechocikiem.
Pozwólcie mi jednak państwo, że zachowam własny osąd, a nawet będę próbował przekonywać od czasu do czasu do czegoś innego. Także dlatego, że żyję już jakiś czas i znam bohaterów zdarzeń. Możecie mi wierzyć lub nie. To już wasz wybór.