Na pytanie o receptę na starość 79-letnia Zofia Rydet odpowiedziała: „Im bardziej się starzeję, tym bardziej cenię pasję, która nazywa się fotografią. Nie wyobrażam sobie starości bezczynnej. Nie rozumiem ludzi, którzy myślą tylko o tym, co ich boli albo co im zagraża… Jestem szczęśliwa, że mogę fotografować. To fotografia daje mi możność zatrzymania czasu i pokonania widma śmierci. Zwykły dokument, najprostszy… staje się wielką prawdą losu ludzkiego i to jest moja nieustająca walka ze śmiercią i przemijaniem”. Umarła siedem lat później, w 1997 r. I tak, udało jej się zwyciężyć śmierć dzięki zdjęciom, całym cyklom zdjęć, które po sobie pozostawiła. Są obecnie w kolekcjach Museum of Modern Art w Nowym Jorku, w Centrum Pompidou w Paryżu, w Museum of Modern Art w Kioto i oczywiście w wielu polskich zbiorach. Co więcej: nie są tylko obiektami artystycznymi, nie tylko mówią o nich fotografowie czy historycy sztuki, wciąż z nich korzystają i do nich się odwołują także antropolodzy i etnografowie.
Szczególnie w ostatnich latach zainteresowanie fotografiami Zofii Rydet wzrosło. Najciekawszy i najbardziej znaczący jej projekt, cykl zatytułowany „Zapis socjologiczny”, pokazywany był ostatnio kilkakrotnie na wielu wystawach w różnych częściach kraju. W tej chwili można go oglądać w Nowym Sączu. Dla Zofii Rydet fotografowanie było nie tylko sposobem na ucieczkę przed śmiercią, ale stylem życia. Nie rozstawała się z aparatem, jak sama mówiła, pragnęła po prostu ocalić ciekawe momenty, twarze. „Dzień, w którym nie fotografuję, uważam za stracony” – mówiła w jednym z ostatnich wywiadów. Jej fotografie były oryginale, bo nie goniła za wyszukanymi formalnymi wizjami, raczej archiwizowała, niż tworzyła, dążyła do pokazania prawdy poprzez czyste udokumentowanie. Mówiła, że wcale nie chce przypodobać się artystom, woli, żeby jej język zrozumieli zwykli ludzie. Tacy jak ona. Zofia Rydet mówi nam jeszcze coś: że nigdy nie jest za późno, żeby rozwijać swoją pasję.
Amatorka
Skąd się wzięła Zofia Rydet? Urodziła się w 1911 r. w Stanisławowie. Jako dwudziestolatka marzyła o studiach na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, ale rodzice namówili ją na coś bardziej praktycznego. I tak Zofia skończyła Główną Szkołę Gospodarczą Żeńską w Snopkowie pod Lwowem. Szkoła była prywatna i miała status szkoły wyższej, ale głównym jej zadaniem było przygotować kobiety do ich tradycyjnej roli: idealnej żony i matki trzymającej w garści gospodarstwo domowe. Ewentualnie mogły podjąć pracę jako nauczycielki w szkołach wiejskich, przygotowując uczennice do prowadzenia domu: swojego lub czyjegoś. Zofia wróciła do Stanisławowa i zaczęła pracę w Polskim Biurze Podróży ORBIS, które prowadził jej brat. Brat miał aparat fotograficzny i swoją pasją zaraził siostrę. W wolnych chwilach fotografowała więc dzieci z huculskich wsi, a potem o tym zapomniała. Działy się inne rzeczy: wybuchła wojna, a po wojnie trzeba było ułożyć sobie życie na nowo. Zofia przeniosła się do Bytomia, mieszkała sama, bo nie założyła rodziny, miała pomysł na własną działalność gospodarczą – prowadziła sklepy papiernicze. Dnie spędzała otoczona zabawkami i zeszytami w kratkę w podwójne linie. I chyba w wieku 50 lat stwierdziła, że czegoś jej w życiu brakuje.
Przypomniała sobie o aparacie fotograficznym. Poszła na kurs fotografowania, zaczęła odnosić pierwsze lokalne sukcesy, zapisała się do Gliwickiego Towarzystwa Fotograficznego i poznała nowych znajomych. I tak to się zaczęło. Od dzieci. W latach 60. podróżowała po Europie, od Bałkanów po Hiszpanię, doleciała nawet do Egiptu. Wszędzie tam fotografowała dzieci, zainspirowana pracami francuskich fotografów i rysunkami Wyspiańskiego. Cykl „Mały człowiek” pokazywany jest na konkursach i przeglądach na całym świecie, wzbudza zainteresowanie i uznanie. Teraz właścicielka dwóch sklepów z zabawkami i zeszytami otrzymuje prestiżowy tytuł: Artiste de la Federation Internationale de l’Art Photographique. Oczywiście zaraz też zostaje przyjęta do Związku Polskich Artystów Fotografików i postanawia poświęcić się tylko i wyłącznie fotografii. Sklepy zostały zlikwidowane, na Politechnice Śląskiej Zofia zaraża studentów fotografią, spotyka się ze znajomymi, których krąg jest coraz większy. Powstają kolejne cykle: „Czas przemijania” poświęcony starości i samotności, zainspirowany filmami włoskiego neorealizmu, oraz „Świat uczuć i wyobraźni” będący zbiorem fotomontaży, o którym mówi, że pokazuje człowieka zagrożonego od chwili narodzin, o jego obsesjach, samotności, pragnieniach i lęku przed śmiercią. A w jej głowie pojawia się nowa idea, pomysł na monumentalny, ogromny, całkowicie oryginalny cykl, któremu poświęci kolejne lata swojego życia.
Nieprzemijająca wartość
67 lat to wiek, w którym zwykle zasiada się w fotelu albo niańczy wnuki. Zofia Rydet natomiast wiesza na szyi aparat i rusza w Polskę. Od 1978 r. właściwie do śmierci poświęca się projektowi, który nazywa „Zapisem socjologicznym”. Chce w kadrze zatrzymać polską wieś poprzez portretowanie ludzi w ich domowych wnętrzach. Wierzy, że w urządzeniu pokojów, w przedmiotach w nich ułożonych i powieszonych na ścianach, zawarta jest intymna prawda o mieszkańcach. Przyjeżdża niezapowiedziana, puka do drzwi, mówi „dzień dobry” i podaje rękę. I już nawiązuje się rozmowa, bo jak można nie zaufać prostej, starszej kobiecie, takiej zwyczajnej życzliwej pani w spódnicy i sweterku, która umie zagadać, szczerze się zachwycić? Jest więc chętnie zapraszana do środka, częstowana herbatą, wysłuchuje historii rodzinnych. W tym czasie rozgląda się, wybiera ścianę, która będzie najciekawszym tłem, najwięcej mówiącym. Potrafi zauważyć przedmiot, który jest dla domownika najważniejszy. Usadza gospodarzy zawsze tak samo, frontalnie na tle tej ściany, i robi zdjęcie. Zawsze ma ten sam aparat z jednym obiektywem szerokokątnym i ze zwykłą prostokątną lampą błyskową. Dzisiaj niejeden fotograf powiedziałby, że sprzęt miała bardzo słaby.
Pierwsze zdjęcia powstają podczas wakacji w 1978 r., które spędza u brata w Rabce. Najpierw więc fotografuje mieszkańców Podhala w ich domach. Następne lata to kolejne podróże w różne części Polski. Po Podhalu przychodzi czas na Suwalskie, Lubelszczyznę, Podkarpacie i tak dalej. Rok za rokiem podróżuje Zofia Rydet do kolejnych województw i portretuje ludzi we wnętrzach. I nie tylko we wnętrzach: jest cały zbiór zdjęć kobiet w drzwiach ich domów. Mówi na nie: matrony polskie. Często towarzyszą jej młode fotografki, które w ten sposób uczy patrzeć na drugiego człowieka, na jego świat. To dzięki nim możemy zobaczyć Zofię Rydet przy pracy: jak siedzi przy stole i rozmawia, jak kuca z aparatem przy oku, jak pije herbatę. Jest coraz starsza, coraz mniej sprawna. Mawia, że nie przepada za fotografowaniem miejskich mieszkań. Po pierwsze czuje dyskomfort, zawsze trzeba się specjalnie umówić, a to już nie to samo, bo ludzie specjalnie się przygotowują, odświętnie ubierają, po drugie wnętrza miejskich mieszkań są często nieciekawe, szczególnie te w blokach. O „Zapisie socjologicznym” mówiła tak: „To, co ja teraz robię, jest wynikiem mego doświadczenia. Wiem, co chcę robić. Dawniej odnotowywałam uczucia, obawy. Teraz dążę do pokazania zwykłego dokumentu. (…) Największą wartością fotografii jest jej rola informacyjna, jej treść – a nie działania artystyczne, które przemijają. Im bardziej mi się «Zapis» rozrasta, tym bardziej wierzę, że będzie to miało wartość nieprzemijającą”.
Ten ogromny projekt rozrósł się do 20 tys. zdjęć. Nie ma odpowiednika w żadnym kraju, jest jedyny na świecie. Jako osiemdziesięciolatka Zofia Rydet miała kolejne plany związane z „Zapisem socjologicznym”, nie chciała umierać. Ze śmiercią się mocowała i fotografowanie było sposobem na walkę z umieraniem. „Im bardziej zbliżam się do śmierci sama, tym bardziej chciałabym ją pokonać, fotografując bez przerwy. Chciałabym ocalić i móc zatrzymać tyle ciekawych momentów, tyle twarzy” – powiedziała w wywiadzie.
*Cytaty pochodzą z książki Rozmowy o fotografii 1970–1990 Krystyny Łyczywek
---
„Zofia Rydet. Zapis socjologiczny”
Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu
wystawa czynna do 28 stycznia 2024 r.