W dopiero co otwartych przestrzeniach Galerii Dworca Głównego we Wrocławiu trwa bardzo ciekawa wystawa zatytułowana „Photography Never Dies”. Pierwsze zdjęcie w historii ma już ponad 170 lat, mimo nowych technologii sama istota fotografii zupełnie się nie zmieniła. Kiedyś była potrzebna szklana szybka, nieporęczny sprzęt i znajomość chemii, dzisiaj wystarczy telefon komórkowy.
Nie jest to jednak wystawa poświęcona wprost historii fotografii. To raczej opowieść o wielkiej przygodzie z fotografią. Dialog z nią, ciągła rozmowa, rozważania o inspiracjach, zapożyczeniach, nawiązaniach, nowych kontekstach, wprowadzanych zmianach, reinterpretacjach, tworzeniu nowych całości. Narracja o tym, jaką pełni rolę. Sześćset zdjęć składa się na osiem projektów z udziałem dziesięciu znanych artystów z sześciu krajów. Zaprosił ich do twórczego dialogu kurator wystawy Krzysztof Candrowicz, który podkreśla: „Robię wystawę, by opowiedzieć historię. Też o tym, że nie zawsze tak było. To będzie podróż od czasów wynalezienia fotografii do jej nieśmiertelności. Sam tytuł wystawy „Photography Never Dies” jest wielką metaforą. Pewną oczywistością jest, że wszystko przemija, jest w czasie transformacji i również zaniku. Ten tytuł to nadzieja i jednocześnie puenta tej historii. Historii, która nie szuka odpowiedzi na pytanie, czym fotografia będzie w przyszłości”. Przestrzenie dworca kolejowego idealnie pasują do takiej fotograficznej podróży o fotografii.
Inne konteksty
Przystanek pierwszy i jeden z najciekawszych: projekt włoskiej kuratorki Franceski Seravalle, który pokazała po raz pierwszy rok temu w Wielkiej Brytanii. Zaczęła szukać tropów prowadzących do pierwszych zdjęć. Zaczęło się od pytania: jakie było pierwsze zdjęcie wrzucone do internetu? Potem szukała wszędzie, wykonując żmudną pracę archeologiczną. Odnalazła niemal dwieście Pierwszych Zdjęć i podzieliła je na cztery rozdziały: wynalazki fotograficzne, odkrycia historyczne i technologiczne, pejzaże widziane po raz pierwszy i zabytki. A więc pierwsza fotografia słońca, pierwsza fotografia pocałunku, pierwsza fotografia z przyjęcia urodzinowego, pierwszy fotomontaż. Seravalle, której projekt został nagrodzony podczas brytyjskiego FORMAT Festival, uwalnia zdjęcia od kontekstów, patrzy na nie niczym istota z innej planety, zbierająca artefakty mające opowiedzieć jej coś o człowieku. To spojrzenie z zewnątrz, pozbawione innych emocji oprócz zwykłej ciekawości. Nie jest istotne, kto te zdjęcia robił i dlaczego. Są po prostu Pierwsze. Dokumentują nas. Tych, którzy żyli, którzy żyją i będą żyć. Ten fragment wystawy zaciekawił mnie do tego stopnia, że znalazłam stronę internetową projektu Seravalle. Jest imponująca. Otwiera nowe przestrzenie, zaprasza do kolejnych podróży ścieżkami, które z kolei prowadzą jeszcze dalej.
Przystanek drugi to realizacja francuskiej fotografki Catherine Balet. Zastanawiając się nad fotografiami, które w historii sztuki stały się ikonami, postanowiła z pomocą swego przyjaciela Ricardo o niezwykle plastycznej twarzy sfotografować je na nowo. Zdjęcia odtwarza szczegółowo i precyzyjnie, wybierając te same tła i rekwizyty. Cykl się rozrasta, a na potrzeby wrocławskiej wystawy artystka zrefotografowała polskie ikony, między innymi portret wielokrotny Witkacego. Przystanek trzeci to praca dwóch Szwajcarów: Jojakima Cortisa i Adriana Sondereggera, zatytułowana „Ikony”. Dość przewrotnie traktują najbardziej znane w historii fotografii zdjęcia, budując z nich najpierw trójwymiarowe modele po to, żeby potem ponownie je sfotografować. Krytycy przy tej okazji chętnie używają takich wyrażeń, jak: przeskalowana mikrowersja, dekonstrukcja, a nawet konstrukcja dekonstrukcji. Innymi słowy, to po prostu cytowanie popularnych obrazów, umieszczanie ich w innej przestrzeni, która nadaje im trochę inny kontekst i wydźwięk. Przystanek czwarty przenosi nas w dawne czasy fragmentem ogromnej kolekcji Jeana-Marie Donata. Posiada on ponad dziesięć tysięcy zdjęć z różnych okresów i z różnych miejsc. To nie są fotografie noszące miano artystycznych, to zwykłe prywatne zdjęcia robione dla własnej uciechy i pamiątki. Istotne są zestawienia, które wprowadzają uczucie dziwności. Tym razem pokazał serię fotografii z „białym misiem”, „czarną twarzą” oraz serię zatytułowaną „Predator”, gromadzącą zdjęcia, na których widać cień fotografa. Przed nami przystanek piąty. Tam niemiecki fotograf gazety „Stern” Volker Hinz uchyla kurtynę. Od kilkudziesięciu lat fotografuje słynnych fotografów. Tutaj możemy zobaczyć ludzi z drugiej strony aparatu.
Masa krytyczna
Dalej polski fotograf Artur Urbański pokazuje, jak akt zatrzymania w kadrze wspomnienia o pięknie odbiera nam to pierwsze wrażenie zachwytu. To projekt trochę socjologiczny, trochę psychologiczny i filozoficzny. W dzisiejszych czasach, kiedy nigdzie nie ruszamy się bez smartfona z najważniejszą jego funkcją, jaką staje się robienie zdjęć, które natychmiast możemy publikować w mediach społecznościowych, fotografowanie staje się przymusem. Zachwyceni miejscem lub sytuacją odczuwamy przymus jej uchwycenia. Czy udaje się nam zatrzymać piękno momentu? Czy przeżywając go z aparatem w ręku, nie tracimy go jednocześnie? Projekt „Live View” ma pokazać tę chwilę zachwytu przerwaną czynnością fotografowania. Jak to się dzieje, że ta czynność patrzenia na świat przez obiektyw aparatu/smartfona/tabletu coś odbiera? I co dziwne, nigdy do końca nie oddaje.
Płynnie przechodzimy do kolejnych części wystawy, która zadaje coraz bardziej aktualne pytania o świat fotografii niemal całkowicie cyfrowej. Co więcej, dzisiaj mamy ogromną chmurę fotografii istniejącej tylko i wyłącznie w przestrzeni internetowej. Brytyjski artysta Tom Stayte w swoim projekcie #selfie zlecił wykonanie programu, który w Instagramie wychwytuje zdjęcia oznaczane jako selfie, wybiera spośród nich te, które robione są smartfonem z wyciągniętej ręki, i drukuje je. Z drukarki w czasie rzeczywistym wypadają tysiące zdjęć. Co kilkanaście sekund jedno. Na naszych oczach podłoga dosłownie pokrywa się autoportretami ludzi, których w ogóle nie znamy. Jesteśmy zmuszeni chodzić po tych zdjęciach, podnosimy je z podłogi, oglądamy i odrzucamy. Chcemy obrzucać się nimi niczym confetti. Tarzać się w nich. I robić na ich tle kolejne selfie. Natychmiast umieszczając rezultat na Instagramie, który wychwytuje zaraz drukarka. Obłęd? To metadyskusja na temat prywatności, intymności i ochrony własnego wizerunku. Odpowiedzią na ten zalew fotograficznych śmieci jest przystanek ósmy i ostatni. To jedno zdjęcie. Erik Kessels pokazuje ostatnie zdjęcie swojej 10-letniej siostry zrobione krótko przed wypadkiem. Po jej śmierci rodzice chcieli znaleźć jej ostatnią fotografię, która miała stać się lekarstwem na żałobę. Wykadrowali jej twarz, powiększyli i oprawili. „Robimy teraz więcej zdjęć niż kiedykolwiek. To podaje w wątpliwość wartość obrazu we współczesnym społeczeństwie. Wykształciliśmy w sobie umiejętność ich filtrowania, rozróżniania w ułamku sekundy: które są interesujące bądź mają dla nas znaczenie, a które odrzucić. W rezultacie rzadko kiedy zatrzymujemy się, żeby przyjrzeć się bliżej, zastanowić się i przeczytać, docenić czy zakwestionować jakieś zdjęcie” – mówi holenderski artysta i kurator i odpowiada jednym zdjęciem, które ma znacznie.
Wystawa „Photography Never Dies” jest czynna do 8 stycznia 2017 r.