Logo Przewdonik Katolicki

550 kilometrów do pojednania

Tomasz Budnikowski
Według historyków łączna liczba Niemców, którzy w ostatnich miesiącach II wojny i po wojnie uciekli, powrócili lub zostali przetransportowani do Niemiec, wynosi około 14 mln osób. fot. NAC

Idzie pani pieszo i zupełnie sama? – te pytania Christiane Hoffmann słyszała często. Na początku swojej wielotygodniowej wędrówki dziwiła się, z czasem przywykła. Szła śladami swoich rodziców, którzy zimą 1945 r. w popłochu opuszczali swoją rodzinną wieś.

Wyjeżdżając ze swego Rosenthal w obawie przed zbliżającym się frontem, jej rodzina łudziła się, że zbliżająca się szybkimi krokami strzelanina niebawem się uspokoi, a oni będą mogli wrócić do swojego położonego niedaleko Brzegu (wówczas był to Brieg) gospodarstwa. Szybko przekonali się, że tak się nie stanie. Trwającą pięć tygodni ucieczkę zakończyli w saksońskim Plauen, zostawiając za sobą dystans 550 km. Nie musieli przekraczać żadnej granicy, bo cały czas znajdowali się na terytorium III Rzeszy.
70 lat później tę samą drogę pokonała córka, wnuczka i bratanica niemieckich Ślązaków. Niemka Christiane Hoffmann trzykrotnie przekraczała granice. Szła przez Dzierżoniów, Świdnicę, niemieckie Zittau (Żytawę) i czeskie Karlowe Wary, aby zakończyć wędrówkę w południowej Saksonii. Tak jak oni szła zimą i tak jak oni pokonała 550 kilometrów. Miała więc wiele czasu na przemyślenia, ale także na rozmowy z napotykanymi po drodze ludźmi. Jako rasowa dziennikarka zdecydowała się przelać na papier te doświadczenia, publikując książkę Wszystko, czego sobie nie przypominamy (Alles, was wir nicht erinnern), opatrzoną podtytułem: Pieszo drogą ucieczki mojego ojca (Zu Fuß auf dem Fluchtweg meines Vaters).
Nie była to jednak jej pierwsza wizyta w Różynie, jak dziś nazywa się wieś jej przodków.

Wspólnota losu dwóch rodzin
Wiele musiało się zmienić, aby Niemcy zamieszkujący kiedyś Śląsk, Pomorze Zachodnie czy Olsztyn mogli znów zobaczyć miasta i wsie swojej młodości. Polska leżała przecież za żelazną kurtyną. Do przełomu doszło w latach 70. ubiegłego wieku. Podpisanie przez rządy niemiecki i polski układu o podstawach normalizacji wraz z uznaniem przez Bonn zachodniej granicy naszego kraju ułatwiło Niemcom uzyskiwanie polskich wiz, przyczyniając się do powolnego zbliżenia między obywatelami obydwu państw.
„Miałam siedemnaście lat, kiedy po długich rozmowach mój ojciec i stryj zdecydowali się na podróż do ich rodzinnej wsi” – wspomina autorka książki. Wyprawę poprzedziła wymiana listów z Polakami zamieszkującymi ich dawne gospodarstwo. Z niecierpliwością oczekiwali na odpowiedź z Różyny, która dla nich na zawsze pozostała Rosenthal. Udało się. We wsi znalazł się ktoś, kto był w stanie pomóc w wymianie korespondencji. Z Hamburga, gdzie po wojnie osiadła po ucieczce ze Śląska rodzina Hoffmannów, do Różyny zaczęły płynąć paczki. Ich zawartość była bardzo podobna zresztą do tych, które wysyłane były do krewnych w NRD. „Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co kierowało naszą decyzją. Może chcieliśmy w dalszym ciągu spłacać naszą winę, mimo że według naszego przekonania, w wystraczającym stopniu spłaciliśmy to utratą gospodarstwa i ziemi rodzinnej” – Christiane Hoffmann używa tu oczywiście słowa Heimat. Określenie to nie ma dobrego odpowiednika w naszym języku. Najlepszymi są chyba „ziemia rodzinna” czy „mała ojczyzna”. Rodzina zgodziła się, aby także i ona wzięła udział w pierwszej powojennej wyprawie do śląskiego Heimatu. Jak się miało okazać, był to dla niej pierwszy, ale nie ostatni wyjazd do tak drogiej jej ojcu i stryjowi wsi Rosenthal.
Spotkanie z dzisiejszymi mieszkańcami wsi, którego tak się obawiali, miało dość niespodziewany przebieg. Było to spotkanie dwóch rodzin, które w następstwie wojny – wbrew swej woli – zostały przesiedlone, utraciły swoje korzenie. Dzisiejsi mieszkańcy Różyny to Polacy spod Lwowa. Ta specyficzna wspólnota losów bardzo zbliżyła dawnych i dzisiejszych mieszkańców wsi.
Z czasem Christiane poznała też, mieszkającą w sąsiedniej wsi, a znającą nieco niemiecki, panią Marię, która także pochodziła z polskich kresów. Miała 7 lat, kiedy wraz z rodzicami przesiedlono ją na – jak wówczas mówiono – Ziemie Odzyskane. „Wysadzili nas w Opolu, skąd udaliśmy się pieszo do najbliższej wsi” – wspominała pani Maria. Przez kilka miesięcy zamieszkiwali wspólnie w domu należącym do tamtejszych Niemców. Tak się złożyło, że ich córeczka była w tym samym wieku co mała Marysia. Dziewczynki bardzo się zaprzyjaźniły. Jak się miało okazać, nadzwyczaj bolesne rozstanie małych przyjaciółek było rozstaniem na zawsze. I mimo że od tego wydarzenia minęło ponad 70 lat, starszej pani do dziś brakuje niemieckiej przyjaciółki. Ani czas, ani żelazna kurtyna nie zerwały istniejących do dziś serdecznych więzi, a pani Maria nie pozwala powiedzieć złego słowa o Niemcach – i to nawet na wspomnienie Holokaustu czy niemieckich zbrodni. „Moi rodzice nigdy nie mówili niczego złego o Niemcach. Źli byli Rosjanie. Rekwirowali bydło i zboże; nocą uprowadzali niemieckie dziewczyny” – wspominała pani Maria.
Jakby idąc tą myślą, autorka pisze: „My, Niemcy dostrzegaliśmy zawsze własny los, naszą stratę i naszą winę. Nie rozumieliśmy, że Holokaust zgotowaliśmy nie tylko Żydom, ale także Polakom. Nie obchodziło nas cierpienie Polaków, wielki ból im zadany poprzez przymuszenie ich do życia w obcym kraju, do czerpania satysfakcji z życia we wsi, która nie jest ich własną, w obcym i to zdewastowanym przez Niemców kraju. Dawni mieszkańcy tych ziem postrzegali Śląsk jedynie jako utracony, zabrany im przez Polaków kraj”.

Granicy nikt nie kwestionuje
Christiane Hoffmann pisze, że to alianci zadecydowali o przebiegu granic w powojennej Europie. Autorka przytacza tu opinię wybitnego angielskiego historyka Arnolda Toynbee’ego, który uzasadniając te swego rodzaju czystki etniczne, uznawał je za istotny czynnik trwałego pokoju. „Wypędzenie nie miało na celu ukarania Niemców, jak utrzymywali przez całe lata, lecz zapobieżenie przyszłej wojnie” – pisze w tym kontekście autorka.
Nie wspomina ona jednak, że zgodnie z zaleceniami polsko-niemieckiej komisji podręcznikowej, w praktyce dydaktycznej winno się unikać zabarwionych emocjonalnie określeń. Zgodnie z ich sugestią lepszym określeniem dla tego procesu byłoby „przymusowe przesiedlenia”. Tak czy inaczej, efektem była utrata ziem rodzinnych.
Niemieccy Ślązacy, którzy utracili swój Heimat, z czasem się z tym pogodzili. Co najwyżej na krótko nad Odrą czy w Sudetach zjawiali się Heimwehtouristen (turyści stęsknieni za krajem). Nastąpiło zjednoczenie dwóch państw niemieckich i, jak pisze niemiecka dziennikarka, nikt już nie kwestionuje legalności polskiej granicy zachodniej.
W niemieckiej historiografii do dziś można jednak spotkać się z opiniami, że związki Śląska z Polską nie były w przeszłości zbyt silne. Co więcej, z upływającymi stuleciami ulegały rozluźnieniu. Podobną opinię wyraża autorka. Musi w tym kontekście dziwić brak jakiejkolwiek refleksji autorki wobec pewnego fragmentu jej rodzinnej historii. Christiane Hoffmann pisze bowiem, że jej stryj Manfred w latach 30. dojeżdżał codziennie pociągiem do Brzegu (wówczas był to Brieg) do… Piastengymnasium. Nazwa szkoły odwoływała się jednoznacznie do starej polskiej dynastii.
Po wizycie na starym niemieckim cmentarzu w Rosenthal stryj Christiane, Manfred, urodzony w tej wsi w 1925 r., nie mógł zrozumieć, dlaczego usunięto stamtąd niemieckie nagrobki. „Dawni mieszkańcy jego rodzinnej wsi na to nie zasłużyli, zmarłych winno się zostawić w spokoju. Gdzie są te stary płyty nagrobne” – mówił. Większość z nich wykorzystano przy budowie lokalnej drogi – odpowiedzieli mu starsi mieszkańcy Różyny, wskazując, że dokonano tego na polecenie tamtejszych władz lokalnych. Płyty kładziono napisami w dół. „W pewnym stopniu rozumiem ból mojego stryja – pisze autorka. – Może to właśnie groby są bardziej Heimatem niż budynki. Zmarli zapuszczają korzenie głębiej niż żyjący; ostatnie miejsce spoczynku, wieczny Heimat”.
Christiane Hoffmann pyta dalej, ile czasu musi upłynąć, aby określone miejsce zasłużyło na miano Heimatu? I zaraz sobie odpowiada: „Przez lata Różyna była zapuszczona, zaniedbana. A dlaczegoż by mieli ją utrzymywać w dobrym stanie, jeśli któregoś poranka znów do bramy załomotać może żołnierski but, jeśli znów grożąc karabinem ktoś wygoni nas z gospodarstwa? Wioska, z której tak sobie, bez żadnego powodu można zostać wypędzonym? Dlaczego troszczyć się o zabudowania, jeśli można je dać lub też zabrać, tak jakby nie były Heimatem?”.

Wina i wypędzenie
Te refleksje nad małą ojczyzną mogą z odległej w czasie perspektywy wydawać się błahe, mogą jednak zaowocować czymś dobrym. Tak było chyba w życiu naszej autorki. Swego rodzaju trauma, jaką bez wątpienia dla jej rodziny było przymusowe wysiedlenie, o którym słyszała, odkąd pamięta, nie pozostało bez wpływu na życie jej oraz jej dwóch córek.
„Ucieczka z Rosenthal – powie młodsza z nich – była zawsze obecna w moim dzieciństwie, była najważniejsza niczym Genesis w biblijnej historii stworzenia. Ciągle o niej słyszałam, to było moje pierwsze spotkanie z niemiecką przeszłością. Zanim dowiedziałam się, kim był Hitler i czym był Holokaust, wiedziałam, że dziadek musiał uciekać”. Miała 12 lat, kiedy po raz pierwszy wraz ze starszymi pojechała do Różyny, o której tyle słyszała. Już w drodze spytała, kiedy pojadą do Auschwitz. Matce wydawało się wówczas, że córka jeszcze do tego nie dorosła. Nadrobiła to trzy lata później.
Przedtem jednak w ramach polsko-niemieckiej wymiany młodzieży pojechała na tydzień do Krzyżowej. To tu, w niemieckim Kreisau, w należącym do rodziny von Moltke pałacu, powstało i działało w czasie wojny antyhitlerowskie sprzysiężenie. Niektórzy jego członkowie za przynależność doń zapłacili więzieniem, a nawet życiem. To nieprzypadkowo właśnie tutaj w 1989 r. biskup opolski Alfons Nossol celebrował Mszę, która przeszła do historii polsko-niemieckich relacji. Znak pokoju przekazali sobie wówczas kanclerz Helmut Kohl oraz pierwszy niekomunistyczny premier naszego kraju Tadeusz Mazowiecki.
Zapoznawszy się nieco ze skomplikowaną materią dwustronnych stosunków między naszym krajami, 15-letnia już Marina pojechała wreszcie wraz z matką do Auschwitz. Chciała zrozumieć Holokaust, chciała zrozumieć tę niewyobrażalną liczbę 6 milionów ofiar. Chciała pobyć na tym miejscu, gdzie się to stało. Książki bowiem, według niej, opowiadają jedynie historie tych, którzy przeżyli, co może sprawiać wrażenie, że było ich wielu. Auschwitz tymczasem, jak przypomina autorka, to jedynie 180 km od Rosenthal – nie można zaś opowiadać o tej wiosce, nie mówiąc o tym niemieckim obozie koncentracyjnym. Wina pozostaje, zdaniem autorki, wiecznym tematem: „Wina i wypędzenie są nierozłączne. Mówiąc o wypędzeniu, o biblijnym wypędzeniu, zawsze pojawia się wina. Wypędzeni ponoszą karę za to, co Niemcy uczynili, płacą cenę, biorą na siebie kolektywną winę Niemców”. Na ile takie stanowisko podzielają dziś rodacy Christiane Hoffmann? – tego nie wiemy.
Mówiąc zaś o kolektywnej winie, wypada jednak sprostować opinię nierzadko formułowaną w Polsce, według której mieszkańcy wschodnich terenów III Rzeszy są w pewnym stopniu sami odpowiedzialni za utratę swych ziem rodzinnych, gdyż to oni w znacznie większym stopniu poparli hitlerowską NSDAP niż Niemcy z innych rejonów. Prawdą jest, że regionem, w którym w 1933 r. w wyborach do Reichstagu faszyści uzyskali zdecydowanie największy odsetek ważnych głosów, były Prusy Wschodnie. Na Śląsku jednak popularność Führera była zbliżona do średniej w III Rzeszy.
Trudno dziś powiedzieć, czy dociekliwa autorka znała te szczegółowe wyniki przedwojennych wyborów, kiedy rozmawiała ze swymi dziadkami ze strony matki. Do 1945 r. mieszkali oni właśnie w Prusach Wschodnich. „Byli to – jak pisze Hoffmann – bardzo pobożni chrześcijanie; on syn lekarza, a ona córka pastora. Głosowali na NSDAP, byli przekonanymi nazistami. Odwoływali się do moralności chrześcijańskiej, kiedy pytałam, o czym wówczas myśleli i co robili”. Na nic zdawały się argumenty piętnastoletniej Christiane. „Nie chcieli mi jednak nic wyjaśnić. Zamiast tego oczekiwali ode mnie wybaczenia, ode mnie, ich wnuczki, wymagali rozgrzeszenia, nie pozwalając jednak nawet zapytać, za jakie winy”.

Sami swoi nie dla Niemców
Trwający tygodniami marsz dawał możliwość przemyślenia wielu aspektów tak natury historycznej, jak i określających postrzeganie dzisiejszej Europy nie tylko przez Polaków i Niemców, ale także przez Czechów. Nie można bowiem zapominać, że niemały odcinek drogi prowadził także przez ten kraj. Jak to jest – pytali ją po drodze zarówno Polacy, jak i Czesi – że to Niemcy przegrali wojnę, a dziś to my jeździmy do nich, wykonując najczęściej prace, od której sami Niemcy stronią? Zarówno Czesi, jak i niektórzy Polacy wyrażali wobec dziwnego przechodnia z Niemiec niezadowolenie, że kraje te spod dominacji Związku Radzieckiego wpadły w zależność od… Brukseli. Któryś z przygodnie spotkanych Czechów informował nawet panią Hoffmann, że Hitler był w połowie Żydem, a z tej nacji wywodziła się zdecydowana większość faszystowskich notabli. Dla innego z jego rodaków nowym Hitlerem okazała się… Angela Merkel. Jemu nie udało się ujarzmić Europy w trakcie wojny, ona to robi poprzez Unię Europejską. Jest ona nieszczęściem także dla Niemiec, wpuszczając do kraju uciekinierów z Syrii i Afganistanu, wszystkich muzułmanów, którzy, mimo że nie pracują, dostają wszystko: komórki i mieszkania. Podjęcie dyskusji z tego typu ludźmi, jak pisze, jest mało celowe.
W trakcie swojej trwającej tygodnie wędrówki Christiane Hoffmann natrafiła na małą, wcześniej sobie nieznaną miejscowość. Kiedy uciekał jej ojciec, był to Liebentahl – dziś jest to Lubomierz. Autorka uznała za stosowne przybliżyć niemieckiemu czytelnikowi fakt, że w tym miasteczku znajduje się dość dziwne muzeum. Przypomina ona, że to właśnie tutaj pod koniec lat 60. ubiegłego wieku powstał niezwykle w Polsce lubiany film, pokazujący historię dwóch skłóconych polskich rodzin, które zmuszone do opuszczenia swoich ziem rodzinnych na polskich kresach, osiadły na terenach należących przed wojną do Niemiec. Niemiecki czytelnik dowiaduje się że Unter uns, czyli Sami swoi, to znakomita komedia, która bawi już kolejne pokolenia Polaków. „Trudno sobie wyobrazić, aby w wolnych Niemczech – pisze autorka – możliwe było, i to już w latach 70., nakręcenie filmu o losie wypędzonych Ślązaków”.

---

Christiane Hoffmann
Ur. 1967, studiowała slawistykę i historię Europy Wschodniej; wieloletnia dziennikarka „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, korespondentka niemieckiej prasy w Moskwie i Teheranie; od 2020 r. zastępca rzecznika prasowego rządu federalnego

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki