Przysłuchując się sejmowej debacie o in vitro, zastanawiałem się, czy to, co widzę, nie jest aby symbolicznym zwiastunem obrazu nowej Polski. Jeśli tak, to trochę się tej Polski boję.
Obywatelski projekt „Tak dla in vitro” stał się pierwszą procedowaną ustawą nowego sejmu. Rozpoczęto więc od kwestii, która z etycznego punktu widzenia jest skrajnie kontrowersyjna, a także bardzo złożona prawnie, medycznie, moralnie. Dla heroldów nowego porządku sprawa jest jednak prosta jak laska marszałkowska. Pan marszałek zarządził debatę z nieukrywaną niecierpliwością i nadzieją. Już wkrótce na in vitro może więc popłynąć z budżetu państwa co najmniej pół miliarda złotych rocznie.
Przeraża mnie też poziom większości sejmowych wystąpień nad tą ustawą. Nie ukrywano radości, że teraz, po latach PiS-owskiej opresji, ludzie odzyskają „prawo do szczęścia” (to bodaj najczęściej powtarzana fraza), że dostaną „nadzieję i radość”. Jedna z posłanek tłumaczyła, że „kobiety mają różne potrzeby związane ze swoim zdrowiem reprodukcyjnym”: raz mają potrzebę antykoncepcji, raz aborcji, a kiedy indziej – in vitro, zaś realizacja tych potrzeb jest po prostu obowiązkiem państwa – i kropka.
Niemal w każdym wystąpieniu argumentowano, że in vitro to nauka, zaś podważenie tej procedury dowodzi naukowego zacofania. Z radością i bez żenady powtarzano, że ustawa dowodzi „wyjścia z epoki średniowiecza i zabobonów” (fraza rodem z „Argumentów” – PRL-owskiego tygodnika krzewiącego ateizm). Nie zauważono przy tym, że zabobonnym zaklęciem jest sformułowanie zawarte w uzasadnieniu wniosku, że procedura in vitro „jest najskuteczniejszą metodą leczenia niepłodności”. Otóż in vitro nie leczy, o czym wiedzą wszyscy. Włącznie z Bartoszem Arłukowiczem, który jest lekarzem, zaś jako szef Komisji Zdrowia zapewne zadba o to, by „prawo do szczęścia” spłynęło na elektorat w trybie błyskawicznym.
Bezrefleksyjny impet, z jakim forsuje się tę ustawę (a także, co zdumiewające, deklaracje niektórych posłów z PiS, że będą głosować za), nie pozostawia złudzeń co do tego, że zostanie ona w szybkim trybie uchwalona. Wszelkie i liczne znaki zapytania – prawne, etyczne, medyczne, konstytucyjne – już wkrótce zamienią się pewnie w jeden wielki wykrzyknik: „Tak dla in vitro”!
Boję się tej nowej Polski. Jak się nie bać, skoro dla osiągnięcia politycznych korzyści parlamentarna emanacja narodu zdolna jest ignorować fundamentalne kwestie etyczne? A przecież wobec podobnych kwestii nowy sejm stanie pewnie jeszcze nie raz.
Klimat sejmowych wystąpień „zrymował” mi się (ponury to rym) z opisem nadchodzącej premiery w Teatrze Dramatycznym kierowanym przez Monikę Strzępkę (tej od złotej waginy ustawionej w foyer tego przybytku). Twórczynie dzieła pt. Heksy zachęcają: „Będziemy obalać patriarchat, rozliczać Kościół i podróżować w czasie. Odzyskiwać moc, przyjemność i dobre życie. (...) Odrzucimy to, co martwe, i poszukamy pod truchłami tego, co żywe. Tego, na czym można zbudować świat na nowo”. Boję się tego świata i boję się o Polskę.