Czego potrzebuje człowiek umierający?
– Z pewnością nie potrzebuje teologicznych dysput nad swoim łóżkiem, rozmów o przemijaniu i dyskusji o przyczynach i skutkach grzechu. Nie ma ani siły, ani czasu, by rozkminiać zawiłości świata. Zostało mu bardzo, bardzo mało chwil tu, na ziemi. Więc ma czas tylko na sprawy najważniejsze. Ma wyłącznie czas na miłość, na obecność bliskich, na to, by ktoś przyszedł i potrzymał go za rękę, na spowiedź i westchnienie „Jezu, ufam Tobie” czy „Gospodi, pomiłuj”.
Czy cierpienie na Podlasiu wygląda inaczej niż w Warszawie lub Krakowie? I nie pytam tu o oczywistości związane z demografią czy specyfiką terenu.
– Kiedyś widziałem tu większą akceptację na cierpienie i śmierć. Teraz myślę – nie licząc właśnie najstarszych pacjentów – że sytuacja zaczyna przypominać tę w wielkim mieście. Ludzie chyba podobnie radzą sobie z cierpieniem i umieraniem. Lub właśnie – nie radzą. Świat jest globalną wioską, wiele spraw postrzegamy już w podobny sposób – niezależnie od miejsca, w którym mieszkamy, od wykształcenia czy zawodu. Może jedynie różnica jest taka, że śmierć na Podlasiu nie jest jeszcze zupełnym tematem tabu. Na wsiach ludzie tłumnie zbierają się na pogrzebach, w wielu domach wystawiana jest otwarta trumna z ciałem.
Są różnice w śmierci „miejskiej” i „wiejskiej”?
– Statystycznie inne są na przykład przyczyny śmierci na wsi i w mieście. Ludzie na wsi rzadziej umierają na nowotwory, ale częściej z powodu innych przewlekłych i nieuleczalnych chorób – chociażby niewydolności krążenia. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Ktoś w końcu powinien to zauważyć, zbadać i wyciągnąć wnioski. Bo chociaż takie różnice istnieją, to opieka hospicyjna w Polsce jest oparta na tym „miejskim” schemacie. Czyli hospicja zasadniczo zajmują się chorymi onkologicznie. A przecież chorzy nieuleczalnie, ale na wiele innych chorób, też potrzebują pomocy.
Co będzie za piętnaście lat? Pytam tu o zmiany społeczne, nie o statystyki chorób.
– Sądzę, że różnice mentalnościowe między mieszkańcami wsi i miasta jeszcze bardziej zanikną. Zatrą się różnice w przyjmowaniu śmierci, ale i wiary w życie wieczne. Zresztą już teraz nie ryzykowałbym stwierdzenia, że na wsi jest więcej osób wierzących niż w mieście. Mamy pacjentów, którzy od dziesiątków lat nie przekroczyli progu kościoła czy cerkwi.
Może się okazać, że przed tematem śmierci i umierania będziemy jako społeczeństwo jeszcze bardziej uciekać niż teraz?
– Obyśmy się ocknęli zawczasu i jednak do tego nie dopuścili.
W jaki sposób?
– Ważne jest przedstawianie śmierci i umierania jako naturalnego procesu. Koniecznie trzeba mówić o tym ludziom, również tłumaczyć młodym lekarzom, żeby się nie bali rozmawiać, a sami wiedzieli, co jest naturalne, a co nie. Nie unikniemy śmierci, nie zmienimy praw natury. Nie wyleczymy wszystkich. To tematy, których w przestrzeni publicznej nie lubimy poruszać, a musimy to robić. Udawanie, że problem nie istnieje, to zwykłe chowanie głowy w piasek. I w końcu sprawa zasadnicza: kiedyś trzeba umrzeć. Tymczasem nawet lekarze mają wdrukowane, by leczyć i „się nie poddawać” za wszelką cenę. Często po śmierci pacjenta wyrzucają sobie, że umarł, i pytają, czy mogli zrobić więcej. Tymczasem musimy uczyć się akceptacji naturalnego procesu życia, który kończy się śmiercią. Czasem także – przedwczesną.
Wówczas się mówi: „Przegrał z chorobą”. Przegrał!
– Jakby życie, choroba i leczenie były jakimiś zawodami albo grą. I jakby śmierć była powodem do wstydu. Oczywiście musimy robić, co w naszej mocy, by pacjenta uratować. Lecz jeśli choroba postępuje i okazuje się nieuleczalna, to naszym obowiązkiem jest wejście z pacjentem w etap kolejny: pomocy w godnym umieraniu. I powinniśmy robić to świadomie, z oddaniem, a nie poczuciem jakiejś dziwnej medycznej porażki. Kiedy człowiekowi zostaje kilka tygodni, a może tylko pięć minut, to jest jego całe życie. Wszystko, co ma. Może je przeżyć poniżany przez personel medyczny i niefachowych opiekunów. Lub też może je przeżyć w maksymalnym komforcie, poczuciu bezpieczeństwa. Chciałbym, by każdy człowiek mógł umrzeć godnie i naturalnie. Lecz śmierci, która przyszła przez zaniedbanie czy obojętność drugiego człowieka, ale też w atmosferze wyparcia i jakiegoś wstydu, nie nazwałbym naturalną.
Coraz częściej słowo „umierać” jest zastępowane określeniem „odchodzić”. To synonim?
– Na studiach lekarskich operujemy nazewnictwem: rodzenie i umieranie. I tak to czuję. Modne teraz określenie „odchodzić” to jest pewnego rodzaju… eufemizm. Tak jakby słowo „umierać” było nieestetyczne, jakieś niehigieniczne.
Niewątpliwie, bywa odczytywane pejoratywnie…
– Jeśli umieranie kojarzy się z czymś złym i napawa lękiem, to zaczynamy to językowo łagodzić, oswajać, a więc staramy się zwiewnie „odchodzić”. Takie sformułowanie zaczyna dominować w tekstach dziennikarskich, wypowiedziach publicystów, polityków, a także coraz częściej – zwykłych ludzi. Więc pytam: gdzie odchodzimy? Jeśli ktoś odchodzi, to może wrócić. Zmarli zasadniczo jednak nie wracają.
Chyba że mówimy o obcowaniu świętych.
– To zgoda. Ale wówczas bardziej pasuje określenie: „odchodzić do innego świata”. Nasi pacjenci po prostu umierają, a my towarzyszymy im do końca.
Śmierć nie jest straszna?
– Sama śmierć? Pstryk i już cię nie ma. Nie ma się chyba czego bać. Natomiast straszne bywa samo umieranie. Ten proces. Gdy boli, gdy wszystko się przedłuża. Kiedy pacjent wygląda jak worek obleczony kośćmi, ale co gorsza – gdy się nim pomiata lub jest traktowany jak przedmiot. I to jest złe i straszne.
Tego się boisz?
– Tak. Boję się znieczulicy, samotności w cierpieniu, szargania godności w procesie umierania. Bolało mnie sporo w życiu. Doświadczyłem również cierpienia fizycznego i wiem, że ból się gdzieś zaczyna i gdzieś kończy. I wiem też, że można go opanować. Lecz boję się na przykład takiej sytuacji, że leżę w łóżku, niedomagam i powoli oczekuję na śmierć, a chcę się napić. Wyciągam rękę po wodę, a jakieś dziewczę z personelu szpitala ze złośliwym uśmieszkiem odsuwa ode mnie szklankę.
Takie rzeczy się nie dzieją.
– Owszem, czasem się dzieją. To autentyczna historia z jednego ze szpitali. Starszy, bardzo chory człowiek z trudem próbował złapać szklankę. A ktoś podszedł i zaczął „zabawę w odsuwanie”: centymetr po centymetrze, po stoliku. Chory człowiek, chudą ręką, brał udział w tej „zabawie”, by się napić. Bezbronny i słaby, nie mógł „wygrać”. Takiego umierania się boję, bo na cierpienie z upokorzenia, złego traktowania, osamotnienia nie ma środków przeciwbólowych… (…)
Co mówią ludzie tuż przed śmiercią?
– Najczęściej nie mówią nic. Czasem, gdy zapytamy, czy pacjent chce pić albo czy zasłonić okno, lekko kiwnie głową. Często jest to w ogóle komunikacja pozawerbalna, bez wielkich przesłań czy wizji. W końcu następuje ostatni oddech. Zazwyczaj, jeśli ludzie na łożu śmierci mówią, po prostu proszą o księdza, o sakramenty. Nie ma tu miejsca na głębokie teologie. Jest codzienność, codzienność umierania.
Już słyszę komentarze: „Bezbożnictwo!”.
– Pobożność według mnie to nie są jakieś duchowe fajerwerki, lecz właśnie codzienność w trwaniu, wdrapywaniu się do nieba. To bardzo żmudne, codzienne zmagania, jakaś czasem smętna rutyna. Chorowanie, umieranie i śmierć to są sytuacje, po ludzku, wyjątkowo ciężkie, wręcz ekstremalne. Nie każdy wówczas doznaje ekstazy, głośno się modli czy pragnie większego cierpienia „na chwałę Pana” – chociaż, oczywiście, wybitne jednostki się zdarzają. Parę takich osób wyniesiono zresztą na ołtarze. I czasem czytamy o jakimś zupełnie „nadzwyczajnym umieraniu” czy o „rekolekcjach z umierania”.
Fragment pochodzi z książki Nie przyszedł do mnie anioł. O życiu, śmierci, Podlasiu i nadziei wbrew wszystkiemu – Paweł Grabowski w rozmowie z Agatą Puścikowską, wydanej przez Esprit. Tytuł i lead od redakcji
---
Paweł Grabowski
Chirurg szczękowo-twarzowy, specjalista medycyny paliatywnej, bioetyk; założyciel i prezes Fundacji Hospicjum Proroka Eliasza w Makówce; laureat I nagrody „Okulary ks. Kaczkowskiego. Nie widzę przeszkód” oraz nagrody TOTUS TUUS 2023 w kategorii „Promocja godności człowieka”. Prywatnie hodowca pszczół, poeta, a także twórca ikon