Występ Jerzego Owsiaka na jednej scenie z Donaldem Tuskiem i innymi liderami opozycji podczas marszu miliona serc mnie nie zdziwił. Może i prawica trochę zagoniła organizatora Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy do politycznego kojca. Co roku w styczniu wybuchały potępieńcze debaty na temat akcji Owsiaka. Konserwatyści atakowali go za pozerstwo, twierdzili, że jego zbiórki są humbugiem, że koszty nie równoważą korzyści. Programowo trzymałem się zawsze z daleka od tego rytualnego bicia piany. Ciekawi mnie, ile prawdy jest w zarzutach o zbudowanie przy okazji akcji charytatywnych własnego finansowego powodzenia, ale poszlaki wciąż nie są dla mnie dowodami. Z drugiej strony Owsiak nie ukrywał swojego ideologicznego zaangażowania po stronie poglądów liberalno-lewicowych. To naturalnie jeszcze bardziej nakręcało przeciw niemu prawicę. Nie sądzę, aby model takiego bezpośredniego zaangażowania społeczników (przyjmując założenie bezinteresowności Owsiaka) był zdrowy i słuszny. Ale oczywiście każdy może powiedzieć: jestem obywatelem, mam prawo.
Kilka dni później zobaczyłem na przystanku autobusowym w Warszawie billboard Wielkiej Orkiestry przestrzegający przed sepsą, nazywaną również złem. Receptą na to „zło” ma być udział w wyborach. Każdy wie, że jest to reklama wyborcza wymierzona w obecnie rządzących. Nawet jeśli w social mediach internauci kpiarsko zaprzeczają. Moim zdaniem tu jakaś granica jest przekraczana. Nie chodzi nawet o zarzut, że w ten sposób prowadzi się agitację niemieszczącą się w granicach nakładanych na finansowanie kampanii. Czy całkiem niedawno rządzący nie organizowali imprez za budżetowe pieniądze, będące reklamą polityki PiS-u? Ale przeznaczając pieniądze organizacji charytatywnej na polityczną kampanię, Owsiak pokazał, że cel uświęca środki. Że wszystko jest polityką. Że wspólnota wolontariuszy i wpłacających do puszek używana jest instrumentalnie do walki politycznej. Czy wszyscy spośród nich muszą się w tej sprawie z Owsiakiem zgadzać?
Skądinąd to niejedyny tego typu przypadek. Prym w tym totalnym upolitycznianiu czegoś, co powinno być od polityki oddzielone, wiodą zwolennicy obecnej opozycji. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni reżyserzy i aktorzy nie tylko pozdrawiali nieobecną tam Agnieszkę Holland (co można zrozumieć). Niektórzy z nich rzucali hasło: „Musimy wygrać wybory”. „My”, czyli kto? Czy to ma oznaczać, że uprawiacie swoją twórczość przeciw ponad 40 procentom Polaków, którzy prawdopodobnie zagłosują na partie prawicowe? Sami w ten sposób zawężacie się do czysto partyjnego przekazu.
A inauguracje obecnego roku akademickiego? W kilku uczelniach tak zwane wykłady inauguracyjne zostały poświęcone agitacji. W warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego reżyser Andrzej Krakowski tłumaczył kadrze naukowej i studentom, że „rządzą nami demagodzy”. Czy rzeczywiście oni wszyscy czekali na taki głos? A co z poszanowaniem inaczej myślących? Mieli możliwość, żeby odpowiedzieć?
Ta inwazja odbywa się pod hasłem, że żyjemy w szczególnym kraju, gdzie autorytarna władza doprasza się niekonwencjonalnych form protestu. Tylko że łatwość tych manifestacji, korzystanie przez protestujących z instrumentarium różnych instytucji i zdarzeń, owo oskarżenie o autorytaryzm ośmiesza. Reżyser Krakowski obwieścił studentom, że żyją w PRL-u. Pamiętam PRL. Takie manifestacje na oficjalnych imprezach nie były wtedy możliwe. Rozciąganie się na rozmaitych pluszowych krzyżach nie zatrze wrażenia, że mamy do czynienia z absurdalnymi analogiami. A przy okazji z upolitycznianiem czegoś, co powinno służyć wszystkim.