Była połowa lat 80. Miałem wtedy niezwykłą okazję, aby jako student historii spotkać się i porozmawiać z panią Marią Zientarą-Malewską. Zmarła zaledwie kilka miesięcy później, a ja do dziś wyrzucam sobie, że miałem wtedy zbyt ograniczoną wiedzę, aby to spotkanie właściwie docenić. Była poetką, nauczycielką i dziennikarką, zaangażowaną w pracę dla polskości Warmii i Mazur. Niezbyt wiele z tego spotkania pamiętam, prócz jednego wspomnienia. Pani Maria mówiła o przesłuchaniu, któremu poddał ją Mieczysław Moczar (w latach 60. niesławnej pamięci przywódca komuno-faszystowskiej frakcji „partyzantów” i inspirator antysemickiej kampanii w marcu 1968 r.), który od 1948 r. pełnił funkcję wojewody olsztyńskiego. Spoliczkował ją i nazwał „niemiecką dziwką” – kobietę, która słowem i czynem, jak mało kto, zasłużyła się dla utrzymania polskiej tożsamości na Warmii i w Prusach Wschodnich. Taki był los wielu tzw. autochtonów: Mazurów, Słowińców, Ślązaków i Kaszubów, którzy zostali po 1945 r. uznani za dowód odwiecznej polskości Ziem Zachodnich, a później sponiewierani i popchnięci ku niemieckości.
Po 1945 r. dla uzasadnienia poczdamskich decyzji mocarstw o przyznaniu Polsce ziem na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej władze komunistyczne zdecydowały się użyć argumentacji historycznej. „Ziemie po wiekach odzyskane”, „piastowskie”, na które wracamy po setkach lat, do których mamy dziejowe prawo, bo należały do naszych pradziadów. Ta, historycznie absurdalna, narracja wymagała współczesnego potwierdzenia, odnalezienia dowodów, iż przetrwała tam „polskość”, że rdzenna ludność tych ziem zdołała się oprzeć wiekowemu naciskowi niemczyzny. Tak wkroczyli na arenę dziejów „autochtoni”, przetrwałe na wschód od Odry i Nysy społeczności, przechowujące dawne, słowiańskie obyczaje, język i kulturę, opierające się, od wieków, niemieckiemu „Drang nach Osten”. Swoją drogą ta „piastowska” opowieść była zapewne jedynym, wspólnym dla Partii i Kościoła, elementem narracji, stosowanym szczególnie w okresie przygotowań i obchodów Milenium Chrztu Polski.
Autochtoni mieli potwierdzać polskość Ziem Zachodnich, ale czy naprawdę potwierdzali? Na ile byli kreacją polityki historycznej i obiektem manipulacyjnej polityczno-propagandowej gry? A jeśli byli bytem rzeczywistym, to dlaczego ich dziś w Polsce nie ma, a odnajdziemy ich i ich potomków w Niemczech? Uproszczona polska interpretacja tego faktu mówi: to byli „Volkswagendeutsche”, ludzie podporządkowujący swoją tożsamość doraźnemu interesowi, żyjący wedle zasady „Ubi Patria, ibi bene”. Tymczasem rzeczywistość była dalece bardziej złożona.
Społeczności pogranicza
Niemal zaraz po zakończeniu wojny i rozpoczęciu wysiedleń ludności niemieckiej z ziem na wschód od Odry i Nysy władze polskie wdrożyły program tzw. weryfikacji autochtonów. Na podstawie ustawy z 28 kwietnia 1946 r. „o obywatelstwie Państwa Polskiego osób narodowości polskiej zamieszkałych na obszarze Ziem Odzyskanych”, obywatelstwo polskie mogły uzyskać osoby, które przed dniem 1 stycznia 1945 r. mieszkały na stałe na obszarze ziem zachodnich i północnych, udowodniły swoją polską narodowość przed komisją weryfikacyjną oraz złożyły deklarację wierności narodowi i państwu polskiemu. Do roku 1950 około miliona przedstawicieli różnych autochtonicznych społeczności pozytywnie przeszło proces weryfikacji.
Kim byli w rzeczywistości? Polakami, odzyskanymi przez przesuniętą na zachód Polskę? Z pewnością w znaczącej większości – nie. To były dość typowe społeczności pogranicza, o nieskrystalizowanej świadomości narodowej, a silnej tożsamości lokalnej. Identyfikacja z miejscem zamieszkania, lokalną gwarą, kulturą ludową, wiarą i przynależnością kościelną dawała im siłę kulturowo-językowego oporu przeciw wynarodowieniu, ale nie czyniła z nich Polaków w sensie etnicznym.
Weźmy Mazurów, zamieszkujących południowe ziemie dawnych Prus Książęcych. Już podczas plebiscytu w 1920 r. w miażdżącej większości opowiedzieli się za przynależnością do Niemiec. Dla wielu Polaków z rejonów centralnych było to zaskoczenie. Jak to, pytano, mówią po polsku, a nie chcą do Polski przynależeć? Przyczyny szukano w niemieckim terrorze i zastraszeniu, mało kto bowiem rozumiał, że utożsamienie kryterium językowego z narodowym jest poważnym błędem. Dla Mazurów państwo polskie było czymś obcym, nieznanym, budzącym obawy, a nie mieli oni przecież żadnego sentymentu narodowego, który by ich ku Polsce skłaniał. Podobnie, choć nie identycznie, wyglądała sytuacja w innych grupach autochtonicznych. Wyjątkiem byli Kaszubi, u których polska świadomość narodowa była już uformowana i mocna.
Autochtoni stawali przed komisjami weryfikacyjnymi, aby uniknąć przymusowego wysiedlenia albo umieszczenia w obozach koncentracyjnych dla Niemców – w Jaworznie lub Potulicach. Ważnym zdawało się też przywiązanie do stron rodzinnych, małej ojczyzny, „Heimatu” i lęk przed trudnymi warunkami w zrujnowanych wojną Niemczech. Poza niewielką grupką zaangażowanych propolskich działaczy, takich jak wspomniana Maria Zientara-Malewska, motywacje autochtonów nie miały nic wspólnego z polskością rozumianą na sposób etniczny. Czy były zatem szanse, aby choć część z nich trwale wkomponować w społeczeństwo państwa polskiego? Czy można było z nich uczynić zdeklarowanych Polaków? Być może. Wymagałoby to jednak całkowicie innej polityki władz polskich i innych postaw Polaków przybywających na Ziemie Zachodnie.
Przymusowa polonizacja
„Jest ONR-u spadkobiercą Partia” – pisał Czesław Miłosz, dostrzegający jakieś głębokie ideowe pokrewieństwo pomiędzy polskim nacjonalizmem i komunizmem. Nawiązując do haseł przedwojennej Falangi, pytał: „Któż miecz Chrobrego wydobywał z pleśni?/ Któż wbijał myślą słupy aż w dno Odry?/ I któż namiętność uznał narodową/ Za cement wielkich budowli przyszłości?”. Komuniści obejmując władzę nad Polską, realizowali przecież program ONR-u: totalizm ideowy (co prawda dla falangistów miał być on budowany wokół katolicyzmu, a dla komunistów wokół marksizmu-leninizmu), wszechwładza jednej partii, powszechna indoktrynacja oraz dążenie do zbudowania państwa jednonarodowego – czystego etnicznie. Nie dziwi przeto, jak wielu zaangażowanych nacjonalistów zgłosiło po wojnie akces do nowego systemu. Wystarczy przypomnieć „wodza” Falangi Bolesława Piaseckiego czy twórcę Instytutu Zachodniego –
prof. Zygmunta Wojciechowskiego. W komuno-nacjonalistycznym państwie nie było miejsca dla różnorodności etnicznej. A priori odrzucono możliwość budowania świadomości narodowej na gruncie nie etnicznym, lecz państwowym. Jeśli ktoś miał być Polakiem, musiał mówić po polsku, identyfikować się z wąsko rozumianą polską kulturą narodową, akceptować etniczne, tzw. piastowskie, rozumienie pojęć naród i państwo. Budowę takiej z ducha endeckiej Polski rozpoczęły władze komunistyczne jeszcze w latach 40. i konsekwentnie ja prowadziły do końca swych dni.
Jeszcze podczas trwania weryfikacji rozpoczęła się akcja tzw. repolonizacji Ziem Zachodnich, która była w istocie ich przymusową, językową i kulturową polonizacją. Jej najbardziej brutalną formą stała się walka z językiem niemieckim i wszystkimi przejawami niemieckiego dziedzictwa historycznego i kulturowego. Było to widoczne szczególnie na Śląsku, gdzie miejscowy wojewoda Aleksander Zawadzki wykazał się wyjątkową gorliwością w śledzeniu wszelkich przejawów niemczyzny. Walką z nimi zajęły się powołane w tym celu obywatelskie komisje kontrolne. Zawadzki w specjalnym piśmie zobowiązywał starostów i prezydentów miast do tworzenia wspomnianych komisji na szczeblu miast, miasteczek, osiedli przemysłowych i wiejskich. Dokonywały one kontroli lokali publicznych i prywatnych mieszkań w celu usunięcia napisów niemieckich z naczyń, ręczników, sprzętów domowych, a nawet beczek od piwa. Wywierano również naciski na księży w celu usunięcia napisów niemieckich z cmentarzy, figurek i kapliczek przydrożnych oraz z pomników. Sam miałem okazję widzieć w bazylice w dolnośląskich Wambierzycach kaplicę, która została zbudowana dla upamiętnienia zjednoczenia Niemiec w 1871 r., a w 1966 r. poświęcona milenium chrztu Polski. Dążono do całkowitego wyrugowania języka niemieckiego ze sfery publicznej i prywatnej. Długie lata nie można było, szczególnie na Śląsku, nauczać w szkołach języka niemieckiego, także jako obcego. Walczono również z gwarą, propagując jednolitość językową jako gwarancję jednolitości etnicznej.
Taka, wroga wobec wszelkiej różnorodności, polityka władz była wzmacniana poprzez zachowania ludności przybywającej na Ziemie Zachodnie z Polski wschodniej i centralnej. Dla nich Mazurzy, Warmiacy i Ślązacy, często niemówiący po polsku albo używający dziwnie brzmiącej gwary, byli po prostu Niemcami, którzy nie wiadomo jakim sposobem uniknęli wysiedlenia. Odmawiano polskości nawet zadeklarowanym polskim działaczom. Jeszcze w roku 1970 ktoś wymalował na grobie Michała Kajki, wielkiego mazurskiego, polskiego poety, słowa „szwab” i nazistowskie symbole. „Dla większości ludzi, którzy napłynęli po wojnie – każdy Mazur to Niemiec. Co im tam znaczy jakiś Kajka, kiedy spodziewają się, że jak nas w końcu wygryzą, to zajmą naszą gospodarkę” – mówiła z goryczą synowa poety. Gdy było to już możliwe, wyjechała z rodziną do Niemiec, a podobnie uczynili niemal wszyscy autochtoni. Te mało znane dramatyczne epizody relacji polsko-niemieckich po II wojnie światowej ukazują, jak niewielka była i jest w polskim społeczeństwie wrażliwość na polskość inną niż standardowa.
Czy tak musiało się stać
Powtórzmy pytanie: czy Polska musiała utracić Mazurów, Warmiaków, czy tak wielu Ślązaków musiało przyjąć opcję niemiecką? Nie musiała, przynajmniej nie wszystkich. Zawiniła polityka władz, które pod fasadą haseł internacjonalistycznych realizowały brutalne działania, których celem było stworzenie państwa i społeczeństwa jednolitego etnicznie, językowo i kulturowo. Nacjonalistyczna „Polska piastowska” zwyciężyła obywatelską „Polskę jagiellońską”. Gdyby autochtonom zapewniono poszanowanie ich odmienności, pozwolono używać gwar, mówić po niemiecku, gdyby polskość rozumiano szerzej – inkluzywnie, a nie ekskluzywnie – gdyby oprzeć ideę państwa na wzorcu obywatelskim, ponadnarodowym, może by się udało.
Piszę to, a jednak sam wątpię, czy po okropnościach wojny, wyzwalających w człowieku najgorsze instynkt, w kraju poddanym totalitarnej dyktaturze byłoby to w ogóle możliwe. Wielu autochtonów nie dałoby się związać z Polską nawet przy najrozsądniejszej, otwartej polityce władz. Oni nie mieli przecież dla Polski żadnych ciepłych uczuć, o ich powojennej deklaracji zdecydowały czynniki pragmatyczne. Gdy Niemcy Zachodnie osiągnęły sukces ekonomiczny – wyjechali, nic dziwnego. Błędem i grzechem było jednak wypchniecie z Polski tych, którzy szczerze przywiązani byli do polskiej tradycji Ziem Zachodnich. Im uczyniono wielką krzywdę, odmawiając prawa do polskości i skazując na wykorzenienie. Ani tam, ani tu nie byli u siebie.