Rzędy drewnianych baraków otoczone podwójnym płotem z drutu kolczastego pod napięciem. Wieże strażnicze, reflektory omiatające ostrymi snopami światła całą przestrzeń. Brama, a nad nią napis „Arbeit macht frei”. Wewnątrz ludzie: wynędzniali, pełni lęku, niepewni swego losu. Niedawno przywiezieni w transporcie, gnani pałkami nadzorców, ustawieni na apelowym placu przed obliczem komendanta. Wysoki, postawny, szeroko rozstawione nogi w wyglansowanych oficerkach, nienaganny mundur. Któż z nas nie potrafi jednoznacznie skojarzyć tego obrazu? Niemiecki, nazistowski obóz koncentracyjny: Auschwitz, Dachau czy Stutthof…
Miejsce dla „wrogów ludu”
Ale przypatrzmy się bliżej. Komendant ma na sobie polski mundur podporucznika i jest Polakiem żydowskiego pochodzenia, nazywa się Salomon Morel; kapo krzyczą: „wyłazić, wyłazić, szwaby”, po polsku, a później wszyscy, więźniowie i strażnicy, stoją i z odkrytymi głowami śpiewają: „Kiedy ranne wstają zorze…”. Ten obóz to Świętochłowice–Zgoda. Mamy jesień roku 1945. Jeszcze do niedawna był tu podobóz KL Auschwitz, teraz zmieniony w miejsce kaźni dla mieszkańców Górnego Śląska, których nowa, „ludowa” władza oskarżyła o odstępstwo od polskości i przyjęcie statusu tzw. volksdeutscha. Obóz istniał krótko, od lutego do listopada 1945 r., ale to wystarczyło, aby poniosło w nim śmierć ok. 2,5 tys. osób – jedna trzecia ogółu uwięzionych, proporcja zaiste „oświęcimska”. W Polsce w latach 1945–1950 działało 206 obozów podobnych do tego w Świętochłowicach i innych, bardziej o charakterze obozów pracy przymusowej. Wiele z nich zostało utworzonych w miejscach dawnych obozów niemieckich z wykorzystaniem ich często nienaruszonej infrastruktury. Jako najokrutniejsze miejsca masowych zbrodni zostały zapamiętane: Jaworzno, Potulice i Świętochłowice. We wszystkich zginęło wedle oficjalnych danych ponad 10,5 tys. osób. Kto do nich trafiał? Jeśli poszukiwalibyśmy jednego kryterium, to była nim decyzja nowych, komunistycznych władz Polski: kogo uznać za, choćby potencjalne, zagrożenie dla modelu nowego państwa i społeczeństwa, które chciano zbudować w naszym kraju. Żołnierze antykomunistycznego podziemia – „Wyklęci”, jak zwykliśmy ich dziś nazywać, Ślązacy i Pomorzanie, przedwojenni obywatele polscy narodowości ukraińskiej, łemkowskiej i niemieckiej, młodzież zaangażowana w działalność ocenianą przez władze jako wroga. Zsyłano tam również tych, których władza chciała w pewnym sensie „wychować” do życia w nowym socjalistycznym społeczeństwie: opowiadacze dowcipów o Stalinie, tzw. spekulanci, bumelanci i bimbrownicy, chłopi uchylający się od obowiązkowych dostaw produktów rolnych, słuchacze zachodnich stacji radiowych, a nawet ci, którzy „samowolnie” postawili na swym gruncie figurkę Matki Boskiej. Stosunkowo nieliczną grupę stanowili wśród nich aktywni kolaboranci z niemieckim okupantem, faktyczni zdrajcy i odstępcy.
Pamięć podzielona
Historia tych obozów, a być może bardziej historia pamięci o nich, stanowi szczególny pretekst do refleksji nad tym, jak podchodzimy dziś do różnych aspektów naszej przeszłości. Co jesteśmy skłonni pamiętać, a co zapominać? Co wspominamy gorliwie, a co równie gorliwie „egzorcyzmujemy” z naszej pamięci, uśmiercając posłańców, którzy nam wieść o tym przynoszą?
Kwestia ta pokazuje, jak bardzo podzielona i niejednolita jest pamięć polskich obywateli (celowo nie piszę tu: „Polaków”) o wydarzeniach XX w. Weźmy choćby problem „volksdeutschów”. Dla większości z nas, szczególnie tych z Polski centralnej i wschodniej, a także z Wielkopolski, przyjęcie tego statusu było aktem narodowej zdrady, ponieważ był to na tych terenach akt dobrowolny. Na Górnym Śląsku jednak Niemcy automatycznie wpisali całą tamtejszą populację na volkslistę, a miejscowe organizacje polskiego podziemia i Kościół katolicki z bp. Stanisławem Adamskim wręcz apelowały, aby się temu nie przeciwstawiać. To po wojnie dało komunistycznym władzom powód do szerokich represji i umieszczania w obozach tysięcy Ślązaków, bez względu na ich narodową identyfikację. Inny, równie wymowny przykład, to dzieje Łemków – grupy etnicznej, której część kultywowała własną, całkowicie samodzielną tożsamość narodową. W 1947 r., gdy władze komunistyczne rozpoczęły wysiedlenia Ukraińców z południowo-wschodnich kresów Polski, tzw. Akcję Wisła, włączono do niej również ludność łemkowską. Do dziś w Polsce dominuje pamięć usprawiedliwiająca te wypędzenia, jako skuteczną formę odebrania możliwości działania Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Tymczasem Łemkowie pamiętają, że na większości ziem przez nich zamieszkałych UPA nigdy żadnego poparcia nie miała. Dla nich wywózki i umieszczenie tysięcy ich przedstawicieli, głównie nielicznej inteligencji, w obozie Jaworzno, to po prostu akt skrajnej i niczym nie usprawiedliwionej krzywdy.
Trudne pytania
Te przykłady, wybrane spośród wielu, pokazują fakt, który nie zakorzenił się w naszej dominującej pamięci. Jesteśmy bowiem przekonani, że komunistyczny reżim był pod każdym względem obcy, narzucony i każde jego działanie było wymierzone w polski interes narodowy. Obozy nie mogły być zatem „polskie”, bo były „komunistyczne”. Rzeczywistość nie była aż tak prosta.
Już w 1957 r. pisał Czesław Miłosz w Traktacie poetyckim: „Jest ONR-u spadkobiercą Partia. Któż miecz Chrobrego wydobywał z pleśni? Któż wbijał myślą słupy aż w dno Odry? I któż namiętność uznał narodową za cement wielkich budowli przyszłości?”. Ważnym czynnikiem uprawniającym panowanie „ludowej” władzy było bowiem odwoływanie się do polskich sentymentów narodowych, a nawet nacjonalistycznych. Nie bez powodu doskonale odnaleźli się w PRL działacze przedwojennej Falangi, tacy jak Bolesław Piasecki. To oni tworzyli mit „ziem odzyskanych” i wraz z Gomułką atakowali biskupów za słowa „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Los, który po 1945 r. dotknął Ślązaków, Łemków i autochtoniczną ludność Warmii i Mazur, wyraźnie pokazuje, że przedwojenni endecy i nowi komunistyczni panowie Polski mieli podobny cel: kraj jednolity etnicznie, pozbawiony kulturowej wielobarwności, kraj, który odrzuci całą jagiellońską część swego dziedzictwa. Niestety, nie da się powiedzieć, że to, co komunistyczne, nie mogło być, przynajmniej w jakimś sensie, także polskie. Po drugie, pamięć o obozach kryje jeszcze inny problem. Odnajdziemy go w tytule głośnej ostatnio książki Marka Łuszczyny: Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne, chyba pierwszej pracy, dzięki której tematyka ta przebiła się do mediów i stała przedmiotem publicznej debaty. Tytuł kontrowersyjny, ale raczej nie z historycznych względów. Wiele z obozów spełnia wszelkie wymogi zgodności ze słownikową i encyklopedyczną definicją obozu koncentracyjnego i nasz opór wobec takiej ich kwalifikacji może wynikać jedynie z obawy, że możemy sami się przyczynić do upowszechnienia sformułowania, które staramy się tak konsekwentnie zwalczać. Pragniemy, i trudno się temu dziwić, aby obóz koncentracyjny kojarzył się wyłącznie z przymiotnikiem „niemiecki”. Wydaje się, że tego wymaga nasza racja stanu. Cóż jednak, jeśli powoduje to zubożenie i uproszczenie naszej pamięci, jeśli zniechęca nas do krytycznego spojrzenia na naszą historię, jeśli czyni z niej jedynie instrument budowy narodowej dumy? Niełatwo na te pytania odpowiedzieć.