Logo Przewdonik Katolicki

Akcja „Wisła”. Prawda i mit

Paweł Stachowiak
fot. Archiwum Główne Akt Dawnych

Propaganda PRL uczyniła z tamtych wydarzeń jeden z czołowych motywów swego przekazu. Zmitologizowany obraz powojennego przesiedlenia ludności ukraińskiej i łemkowskiej po dziś dzień dominuje w naszej pamięci historycznej.

Rano do wsi wciśniętej w dolinę otoczoną niewysokimi, łagodnymi, zielonymi wzgórzami przyjechało wojsko. Mieszkańców zwołano w jedno miejsce i odczytano komunikat, z którego wynikało, że mają dwie godziny na zebranie swego dobytku i załadowanie go na furmanki, później czekała ich droga w nieznane. Krzyki, tłuczenie kolbami w drzwi chat, czasem bicie. Ludzie miotali się, bezsilnie próbując wybrać ze swego dobytku to, co najcenniejsze. Na polach dojrzewało zboże, do żniw pozostało ledwie kilka tygodni, plonów zabrać nie mogli, wyruszali bez zapasów, pełni lęku i poczucia krzywdy. Czekała ich tułaczka, najpierw pieszo, później bydlęcymi wagonami, wreszcie nowy dom w nieznanym, często wrogim otoczeniu.
 
Ucieczki, wysiedlenia, czystki
Taki los, los wygnańca, był udziałem ludzi w różnych krajach i epokach, choć wiek XX był pod tym względem szczególny. Tylko w okresie 1939–1950 w Europie 50 mln osób musiało opuścić swe małe ojczyzny i szukać nowych. Niekiedy były to ucieczki, częściej jednak zorganizowane formy wysiedleń, rodzaj etnicznych czystek. Polacy stali się ich szczególną ofiarą. Zawsze trzeba pamiętać, że już w 1939 r. zaczęły się wywózki z ziem wcielonych do III Rzeszy, Wielkopolski, Pomorza i Śląska, później przyszedł czas deportacji sowieckich z ziem włączonych do ZSRR, wreszcie po 1945 r. ruszyła wielka wędrówka ludów, błędnie zwana repatriacją, bo Polacy zza Buga przecież nie tyle do ojczyzny wracali, ile byli z niej wypędzani. Przybliżone dane mówią o tym, że 25 proc. obywateli przedwojennej Polski na trwałe zmieniło miejsce zamieszkania. Przestały istnieć lokalne społeczności, porwaniu uległa tkanka ludzkich relacji, zmienił się krajobraz, w którym przyszło żyć. To, co zdawało się stabilnym, odwiecznym, znanym i bezpiecznym zostało zastąpione poczuciem tymczasowości, zagrożenia i dojmującej nostalgii za utraconą arkadią.
Los tułacza to jeden z archetypów naszej kultury obecny w pamięci, literaturze i sztuce. Dlatego być może trochę niełatwo nam dostrzec, że przeszłość nie jest pod tym względem całkiem czarno-biała. Dopiero od pamiętnego listu biskupów polskich do niemieckich z 1965 r. zaczęła się w Polsce pojawiać wiedza o losie Niemców wysiedlonych z Ziem Zachodnich i kształtować powoli elementarna wobec ich cierpień empatia. Całkiem niedawną zaś genealogię ma świadomość wysiedleń, które miały miejsce na ziemiach południowo-wschodniej Polski w latach 1945–1950, a zatem losu zamieszkałej tam ludności ukraińskiej i łemkowskiej. Scena, która otwierała ten tekst rozegrać się mogła właśnie tam, w dolinach Beskidu Niskiego, Pogórza Przemyskiego lub pośród bieszczadzkich połonin, a żołnierze, którzy łomotali w drzwi chat nosili polskie mundury.
 
Obraz zmitologizowany
Propaganda PRL uczyniła z tamtych wydarzeń jeden z czołowych motywów swego przekazu. Całe pokolenia wychowane zostały na opowieściach o „banderowcach”, z którymi walczą dzielni żołnierze Wojska Polskiego. Budowano kult gen. Karola Świerczewskiego, co to się miał „kulom nie kłaniać”, bohatersko poległego w walce z oddziałem UPA. Prowadzono dzieci i młodzież na film Ogniomistrz Kaleń, kazano czytać Łuny w Bieszczadach Jana Gerharda. Wykreowano jednowymiarowy mit, który trwale zakorzenił się w świadomości Polaków, często niezależnie od ich stosunku do komunistycznego systemu. W skrócie wygląda on tak: „bandy UPA” zaczęły po 1945 r. walkę o przyłączenie ziem południowo-wschodniej Polski do „samostijnej Ukrainy”. Czyniły to z okrucieństwem podobnym do tego, które stosowały wcześniej wobec Polaków na Wołyniu. Miejscowa ludność współpracowała z upowską partyzantką, zapewniając jej możliwość przetrwania. Apogeum walk była śmierć gen. Świerczewskiego 28 marca 1947 r. Pod wpływem tego wydarzenia władze PRL zdecydowały się na krok zdecydowany i brutalny, ale niewątpliwie potrzebny – wysiedlenie całej ludności ukraińskiej z tamtych ziem, aby raz na zawsze zlikwidować zaplecze banderowskiego podziemia. Wysiedleńcy ponieśli słuszne konsekwencje swego poparcia dla UPA, a ich los był i tak lepszy niż Polaków mordowanych wcześniej na Wołyniu i we wschodniej Galicji. Przesiedlenia ludności ukraińskiej i łemkowskiej, nazwane akcją „Wisła”, były więc potrzebne, usprawiedliwione i skuteczne. Taki właśnie, zmitologizowany obraz po dziś dzień dominuje w pamięci historycznej Polaków.
Mity historyczne zawsze zakorzenione są w glebie rzeczywistych zdarzeń, bywają jednak raczej opowieścią niż obiektywną relacją, zawierają mieszankę faktów i przekłamań. Tak jest również w wypadku przedstawionej powyżej narracji o dramacie, który rozgrywał się po II wojnie światowej na południe od Gorlic, Jasła, Sanoka i Przemyśla. Przypomnijmy najważniejsze fakty.
 
„Na zachodzie dostaniecie”
Już w 1945 r. władze Polski Ludowej zawarły umowę z rządem sowieckim, która przewidywała tzw. wymianę ludności. Polacy zamieszkujący ziemie na wschód od tzw. linii Curzona mieli zostać przesiedleni na zachód, do Polski, ludność ukraińska i łemkowska miała być przeniesiona na sowiecką Ukrainę. W latach 1945–1946 dobrowolnie i przymusowo wyjechała tam spora część mieszkańców beskidzkich i bieszczadzkich wsi. Już na miejscu, przerażeni rzeczywistością, którą zastali, próbowali wracać do Polski, udało się niewielu.
Ci, którzy pozostali w Polsce, padli ofiarą wysiedleń w ramach akcji „Wisła” w 1947 r. Już dzień po śmierci gen. Świerczewskiego zebrało się politbiuro Polskiej Partii Robotniczej i mimo że sprawcy zamachu byli nieznani przyjęło postanowienie: „1. W szybkim tempie przesiedlić Ukraińców i rodziny mieszane na tereny odzyskane (przede wszystkim Prusy płn.) nie tworząc zwartych grup i nie bliżej niż 100 km od granicy. 2. Akcję przesiedleńczą uzgodnić z rządem Związku Radzieckiego i Czechosłowacji”.
Decyzję tę realizowano z żelazną konsekwencją, wysiedlano rodziny ukraińskie, łemkowskie i mieszane bez względu na jakiekolwiek inne okoliczności. Nie chroniło członkostwo w PPR i pozytywny stosunek do nowej władzy, wywożono nawet tych Ukraińców i Łemków, którzy aktywnie współpracowali z władzami w walce z UPA, jedynym kryterium była narodowość. „Przyjechały trzy furmanki MO po południu, kazali nam zabierać rzeczy i wynosić się w ciągu dwóch godzin, ludzie nie dowierzali. Powstał ogromny lament. Każdy ładował na furmanki, co tylko miał. Przy każdej z nich stał funkcjonariusz i wyrzucał, co bardziej wartościowe, mówiąc: na zachodzie dostaniecie. Były też podwody wojskowe, które celowo tak pomniejszono, by za dużo nie pomieściły. Po opuszczeniu wsi widzieliśmy masy polskich szabrowników. Z naszej chaty i sklepu wywieźli 11 wozów” – relacjonowała mieszkanka wsi Krystynopol opodal Hrubieszowa.
 
Zaginiony świat
Wysiedlana ludność była wywożona na ziemie zachodnie i rozsiedlana tak, aby nie mogła odbudować poczucia wspólnoty. Najpierw transporty jechały do punktów rozdzielczych, jednym z nich był Oświęcim, gdzie bez oporów wykorzystywano hitlerowską infrastrukturę obozową. Później pociągi zdążały w rozmaite miejsca na zachodzie i północy Polski: w okolice Legnicy i Lubina, na Pomorze Zachodnie, Warmię i Mazury, byle dalej od beskidzkich i bieszczadzkich dolin. Najgorszy los czekał nieliczną ukraińską i łemkowską inteligencję, szczególnie unickich i prawosławnych księży, tych kierowano do obozu koncentracyjnego w Jaworznie, gdzie znęcano się nad nimi w sposób, który niewiele różnił się od metod nazistowskich. Po wysiedlonych pozostały opustoszałe wsie, puste domostwa i cerkwie, pola, łąki i sady, którymi nie miał się kto zająć. Próbowano tam osiedlać ludność polską, ale nie potrafiła ona gospodarować w trudnych, górskich warunkach. Kwitnący, ludny świat beskidzkich i bieszczadzkich wsi zmienił się w swoistą Atlantydę, zaginiony świat. Jego ślady można odnaleźć jeszcze dziś, wchodząc w doliny Radocyny, Nieznajowej, Regietowa, Świerzowej, Czertyżnego, napotykając zagubione cmentarze, cerkwiska, zdziczałe drzewa owocowe i przydrożne kamienne krzyże.
Na ziemiach zachodnich przesiedleńcy próbowali odbudować swą wspólnotę, nieraz z sukcesem. Świadczą o tym, nieco zaskakujące dla osób nieświadomych ówczesnych zdarzeń, silne wspólnoty ukraińskie, np. w Białym Borze na Pomorzu, funkcjonuje tam ukraińskie liceum, można zobaczyć nowoczesną cerkiew z freskami Jerzego Nowosielskiego. W Michałowie na Dolnym Śląsku Łemkowie organizują corocznie spotkanie zwane „Watrą na obczyźnie”, gdzie można odczuć całe bogactwo łemkowskiej kultury i obyczaju. Na Uniwersytecie w Zielonej Górze działa silny ośrodek naukowych badań nad Łemkowszczyzną, dzięki któremu wydawane są publikacje i organizowane konferencje naukowe. To wszystko paradoksalne dziedzictwo akcji „Wisła”.
 
Nie pasowali do modelu
To właśnie Łemkowie wydają się szczególnymi ofiarami wydarzeń, które rozgrywały się po 1945 r. Rdzenni mieszkańcy beskidzkich dolin, uparcie kultywujący swój język, obyczaj i kulturę, zróżnicowani w swej tożsamości, niektórzy poczuwający się do wspólnoty z Ukraińcami, inni przekonani o swej unikalności, zostali poddani represjom, których sensu nie pojmowali. Wyrzucono ich z odwiecznych siedzib, mimo że nie wspierali UPA, nie dążyli do żadnej „samostijnej Ukrainy”, jedynie dlatego, że nie pasowali do modelu jednolitej etnicznie Polski. Ich przykład pokazuje nam to, o co faktycznie chodziło w akcji „Wisła”, a co pozostaje w jawnej sprzeczności z mitologiczną wersją mówiącą o potrzebie likwidacji zaplecza UPA. Czystka etniczna, stworzenie państwa pozbawionego mniejszości narodowych, czysto polskiego, to była motywacja stojąca za decyzjami z 1947 r. Dwadzieścia lat później Czesław Miłosz napisał w Traktacie poetyckim: „Niech tutaj będzie wreszcie powiedziane. Jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Tak, przedwojenne endeckie ideały państwa jednolitego narodowo realizowali w praktyce komuniści, werbalnie głoszący ideały internacjonalizmu, a faktycznie budujący Polskę zgodną z wyobrażeniami Dmowskiego, pozbawioną mniejszości, definiującą polskość wąsko, etnicznie, wykluczającą Ukraińców, Białorusinów, Żydów, odrzucającą wielokulturowość Rzeczpospolitej szlacheckiej.
 
Ofiary młynów historii
Niektórzy powiedzą, cóż to za męczeństwo, zostać wysiedlonymi we względnie cywilizowanych warunkach, jak to się ma do bestialstwa wołyńskiej rzezi? Na co narzekają ofiary akcji „Wisła”, niech porównają swój los do tego, co spotkało Polaków na Wołyniu. Czy transport w bydlęcych wagonach da się porównać z okrucieństwami dokonywanymi przez UPA? Nie da się, to oczywiste! Ale pamiętajmy, że ci, których wysiedlano nie uczestniczyli przecież w bestialstwach rzezi wołyńskiej, zapewne większość z nich nie miała o tym pojęcia. Padli ofiarą młynów historii, wielkich procesów, których nie mogli być świadomi. Spójrzmy na ich indywidualnie, dostrzeżmy ludzi pozbawionych ojczyzny, oderwijmy ich losy od wielkiej historii, której ofiarą się stali, wczujmy się w ich cierpienie. Niezastąpiona może być tu książka Pawła Smoleńskiego: Syrop z piołunu. Wygnani w akcji Wisła, opublikowana niedawno w wydawnictwie „Czarne”, dzięki niej możemy zrozumieć punkt widzenia ofiar tamtej etnicznej czystki. Nasza polska pamięć, tak uczulona na wszelkie krzywdy, których doznaliśmy w przeszłości, powinna nas uwrażliwiać na los innych, uczyć empatii. Wspomnienie akcji „Wisła” jest doskonałą okazją, abyśmy się tego uczyli.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki