Logo Przewdonik Katolicki

Jedyną osobą, której trudno mi wybaczyć, jest Stalin

Oprac. Dominik Robakowski
Generał Anders z wizytą w Nazarecie | fot. Archiwum prywatne rodzin

Świat dzieci, które zostały wysiedlone na Sybir, skończył się bezpowrotnie. Co trzecia wywieziona osoba zginęła, a ci, którzy przeżyli, w większości nie wrócili do swoich domów. W czasie tułaczki stracili najbliższych, do końca życia cierpieli w wyniku przeżytych chorób i traum.

Trzynastego kwietnia 1940 roku o godzinie 4.00 nad ranem wyrywali nas ze snu żołnierze rosyjscy. Nad łóżkiem stanął ogromny żołnierz w wielkiej czapie na głowie, z dużym karabinem, na którym zatknięty był wielki bagnet. Żołnierz krzyczał i wyrywał nas z łóżek, a my ze strachu siusialiśmy w jego obecności. W ciągu 30 minut zostaliśmy załadowani na wozy czekające przed domem”.
To jedno z wielu wspomnień dzieci, które przeżyły wywózkę na Sybir, które rozpoczęły się na masową skalę po napaści Związku Radzieckiego na Polskę we wrześniu 1939 r. Ponad 52 proc. obszaru Rzeczypospolitej znalazło się pod sowiecką okupacją. Odbywała się ona etapami – od 17 września 1939 r. do lipca 1941 r., gdy Armia Czerwona wycofała się z terytorium II RP na skutek ataku niemieckiego. Druga okupacja rozpoczęła się w styczniu 1944 r., gdy Sowieci przekroczyli przedwojenną granicę Polski na Wołyniu. Formalnie zakończyła ją konferencja w Jałcie. W tym czasie z terenów wschodniej Polski w czasie zaplanowanych czterech deportacji przesiedlono ok. 1 mln osób. Ich droga wiodła na Daleką Północ, na Syberię i do Kazachstanu.
W piekle nieludzkiej ziemi znaleźli jednak promyki nadziei. To ludzie spotykani w czasie tułaczki, którzy czasem drobnymi gestami pomagali przeżyć kolejny dzień. To wychowanie przez rodziców w poczuciu, że ojczyzna, prawda i wolność to coś, o co warto zawalczyć. To wiara w Boga, który cierpiał razem z nimi.
Taka iskierka nadziei zapaliła się również 30 lipca 1941 r. Po zawarciu układu Sikorski-Majski i tzw. amnestii dla obywateli polskich, wraz z gen. Wladysławem Andersem ze Związku Radzieckiego wyszło 120 tys. ludzi. Poza wojskowymi było to 43 tys. cywilów i 18 tys. dzieci. Nie wiemy, ilu najmłodszych Polaków pozostało w ZSRR – szacuje się, że ok. 77 tys.
W książce Z nadzieją na przetrwanie. O dramatach Polaków deportowanych w głąb Związku Sowieckiego podczas II wojny światowej pod red. s. Haliny Pierożak ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej ukazało się 21 wywiadów. Oto ich wybrane fragmenty.

Alina Inez Złotogórska: O godzinie 1.00–2.00 w nocy usłyszeliśmy walenie kolbami w drzwi. Wszedł oficer z rewolwerem w ręku, a pozostali z karabinami, tak jakby tu za drzwiami była cała nieprzyjacielska armia. Najpierw powiedzieli, że robią rewizję. Pokazali jakieś papiery i zapytali, dlaczego ja leżę w łóżku. Mama wytłumaczyła, że jestem chora i mam gorączkę. A oni kazali mi wstać, uważali, że jeśli leżę w łóżku, to coś w nim kryję… Cały czas mówili tylko o broni. Gdzież broń w naszym domu!? W każdym bądź razie, z mego życiowego doświadczenia przekonałam się, że na całym świecie, jak długi i szeroki, czy to są biali ludzie, czy czarni, czy „w kropki czy w kratkę”, są bardzo dobrzy ludzie i źli… Zależy od człowieka… I ten właśnie oficer musiał mieć w sobie coś bardzo dobrego, bo powiedział do mamy: „Niestety, ale wy wyjeżdżacie, pojedziecie stąd do Rosji. Musisz zabierać z sobą wszystko!”. Wiadomo było, że pojedziemy na Syberię. On zapytał, czy może iść na strych i czy mama ma tam sznury. Przed wojną w domach w Polsce były duże strychy i masa sznurów, tak suszono bieliznę, nie było żadnych suszarek… Mama powiedziała: „On chyba nas udusi i lepiej żebyśmy sobie życie odebrali sami!”. A on przychodzi i mówi: „Bierz wszystko, co możesz! Poduszki, powłoczki, bo tam, gdzie jedziesz, nie ma nic..!”. Nie mieliśmy przygotowanych worków, on wziął powłoczkę i powiedział do mamy: „Trzymaj!”. W kredensie były srebrne sztućce. Rosjanin powiedział do mamy: „Bierz to, bo może z tego będziesz jeszcze żyła!”. I taka była prawda, rzeczywiście żyliśmy dzięki srebrnej zastawie.

Janina Czuło: W takim stanie bezsilności, jednego wieczoru, mama nas umyła, pomodliliśmy się i położyliśmy się spać. Mama powiedziała: „Teraz tak będziemy leżeć, aż umrzemy”. Zapytałam: „Jak to będziemy umierać?”. A mama odpowiedziała: „Będziemy słabnąć i spać, aż uśniemy na zawsze”. Co się w jej sercu wtedy działo, to trudno opisać, ale chyba Bóg wiedział, bo do lepianki wlazł kot. Wszedł, ale już nie wyszedł.

Irena Osadzińska: Zimą pracowałam w garażu. Był olbrzymi, tak jak sięgał wzrok. Od czasów I wojny światowej w tym garażu pracowali Niemcy. Byli to technicy, mieli własną wioskę, Rosjanie potrzebowali ich do maszyn. Pozwalali im mieć własne bydło. Ci Niemcy byli dla nas wyjątkowo dobrzy. Proszę sobie wyobrazić, że co godzinę przygotowywali nam „czajok”, była to wrząca woda. Kiedy w ręku trzymało się naczynie z ciepłą wodą, robiło się bardzo przyjemnie i po jej wypiciu było ciepło w ciele od środka. Czasem dzielili się z nami jedzeniem. Wiedzieli, jak my jesteśmy bardzo głodni. Byłam tym zaskoczona, taka ironia losu…

Janina Czuło: Mieliśmy przywiezioną Biblię. Bardzo lubiłam ją czytać i oglądać obrazki. Ktoś ją od nas pożyczył i już nigdy do nas nie wróciła. Bardzo mi jej było brak. Nikomu nie było wolno się modlić. W Rosji mówiono, że nie ma Boga. Jednak pewnego razu, kiedy wymieniałam coś za kartofle w pobliskim posiołku, starsza babcia podniosła deskę w podłodze i pokazała mi obraz Matki Boskiej. Mówiła, że się modli, a potem szybko schowała, prosząc, żeby nie powiedzieć tego jej wnukowi.

Janina Kowalczyk: Któregoś razu mojemu ojcu podczas pracy spadło na nogę drzewo i znalazł się w szpitalu. W międzyczasie zmarł mój brat Stasiu, który miał piętnaście lat. Kiedy ojciec wrócił ze szpitala do domu, brat był już pochowany. Zachorował na zapalenie płuc i nie było pomocy. Gdy mama poprosiła naczelnika obozu o dostarczenie leku albo przywiezienie lekarza, naczelnik odpowiedział jej: „Wy wszyscy tu poumieracie, nigdy nie zobaczycie swojej Polski, tak jak nie możecie zobaczyć swojego ucha”. Stasia pochowali w drewnianej skrzyni zbitej przez Polaków. Gdy skrzynię wpuszczano do dołu, słyszeliśmy plusk wody. Były to bardzo przykre chwile, tym bardziej, że za dwa tygodnie po śmierci brata zmarła śmiercią głodową najmłodsza z naszego rodzeństwa, Zosia, urodzona na Syberii. Miała wówczas kilka miesięcy. Mamie zabrakło pokarmu w piersi i dziecko z głodu zmarło. Mama mówiła, że Zosia ciągnęła z piersi, ale nic nie było, żadnego pokarmu… Hela, moja młodsza o dwa lata siostra, chodziła żebrać do Rosjanek o chleb dla mamy, żeby Zosia mogła przeżyć. Rosjanki się litowały nad dzieckiem. Hela wówczas miała siedem lat. Kiedy przyniosła chleb, mówiła: „Jedz, mamo, będziesz miała pokarm dla Zosi”, a mama płakała i dzieliła chleb na nas wszystkich, nie mogła sama zjeść tego chleba, wiedziała, że wszyscy byliśmy głodni. Gdy ojciec wrócił ze szpitala do domu i dowiedział się o śmierci swoich dwojga dzieci, płakał na cały głos. Mama, choć sama bardzo cierpiała, pocieszała go, mówiła: „Nie płacz, te dzieci już nie cierpią, a my tu wszyscy wcześniej czy później, też poumieramy”.

Janina Mozdżonek: Któregoś razu poszłam nazbierać patyków na palenie. Był tak duży wiatr, że uniósł mnie w górę. Zamknęłam oczy i zaczęłam się głośno modlić. Myślałam: „Co ja teraz zrobię!?”. Nagle wraz z wiązką chrustu znalazłam się w kącie przy płocie. W Uzbekistanie każda wioska otoczona była płotem, bo inaczej nie dałoby się tam żyć. Wiatr wepchnął mnie z wiązką chrustu na plecach w taki róg wioskowego ogrodzenia. Zorientowałam się, że jestem bardzo blisko domu, w którym mieszkaliśmy. Trzymając się ścian ogrodzenia doszłam do domu. Gdy weszłam do środka, zastałam mamę szyjącą skarpety ze szmat. Powiedziałam: „Mamo, o mało co nie porwał mnie wiatr i początkowo niósł mnie w przeciwną stronę niż mieszkamy”. Mama odpowiedziała mi wówczas: „Może to byłoby lepsze, gdyby cię wiatr zabrał…”. Było to dla mnie bardzo trudne… Mama była już bezsilna i zmęczona sytuacją wojenną. Pomyślałam wówczas: „Już nie mam nikogo, komu mogłabym się poskarżyć…”.

Janina Czuło: Przejazdem w sierocińcu w Guzarze zatrzymał się u nas biskup Gawlina. Spowiadał nas i udzielał sakramentu bierzmowania. Wszystkie starsze dziewczynki wybierały do bierzmowania imię swoich matek. Pamiętam, że spowiadałam się z ukradzionych zabitych kur, a biskup pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „Dziecko, to nie był grzech, to była walka o przeżycie”. I miał łzy w oczach.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki