Jego muzykę porównywano do twórczości Boba Dylana i Cata Stevensa. Jednak mimo talentu i możliwości, jakie dawał rynek amerykański, przez wiele zarabiał na życie jako robotnik. Właściwie to historia Kopciuszka, jaka zdarza się nie tylko w bajkach, ale także czasem w show biznesie. Tak jak w przypadku kubańskiego zespołu Buena Vista Social Club, który podbił świat po dokumencie Wima Wendersa, Sixto Rodriguez zawdzięcza swój światowy sukces filmowi Sugar Man szwedzkiego reżysera Malika Bendjelloula. No bo proszę sobie wyobrazić, że żyje sobie gdzieś w USA robotnik, który nie ma pojęcia, że jego płyty, które wydał zupełnie bez powodzenia, są popularne na południu Afryki. Nawet więcej: on w Republice Południowej Afryki jest prawdziwą gwiazdą. W Detroit przykręca śruby, a w RPA sławą przewyższa Elvisa Presleya. I choć brzmi to nieprawdopodobnie jak fabuła wymyślona na potrzeby filmu niemającego nic wspólnego z rzeczywistym życiem, to jednak jest w tej historii sporo prawdy. Bo trzeba też wiedzieć, że Sugar Man, który otrzymał w 2013 r. wiele nagród filmowych, w tym tę najważniejszą: Oscara, stuprocentowej prawdy nie opowiada. Trochę ją modeluje na potrzeby dramaturgii, podkolorowuje, nagina, tworząc przy tym mity, które towarzyszyły późniejszemu sukcesowi Rodrigueza. Właściwie nie ma to znaczenia – przecież chodzi o muzykę, a ta broni się sama, potrzebowała tylko kanału.
Sugar Man miał premierę jedenaście lat temu, kiedy muzyk miał 70 lat. Zmarł 8 sierpnia tego roku. Przez tę dekadę sporo koncertował, bo po sukcesie filmu zaczął być zapraszany na koncerty i największe festiwale. Wystąpił m.in. na festiwalu w Glastonbury, podczas Montreux Jazz Festival i na Coachella w Kalifornii. Zagrał też kilka razy w Polsce.
Robotnik
Nazywa się go często gitarzystą-samoukiem, tak jakby artyści grający bluesa, rocka czy country pokończyli szkoły muzyczne. Sixto, którego pierwsze imię brzmiało Jesus, urodził się w Detroit jako szóste dziecko meksykańskich imigrantów. Meksykańskie pochodzenie miało wpływ na jego twórczość nie w formie folklorystycznych i kulturowych inspiracji, ale raczej wyrażało się w jego aktywizmie. Sixto wzrastał w społeczności imigranckiej, słabo wykształconych i raczej ubogich rodzin robotniczych, wykluczanych z powodu swojego meksykańskiego pochodzenia, znajdujących się niemal na samym dole drabiny społecznej.
Jak to zwykle w takich historiach bywa, był nastolatkiem, kiedy wziął do ręki gitarę i zaczął na niej brzdąkać i układać pierwsze piosenki. W wieku 25 lat jako „Rod Rodriguez” nagrał singiel I’ll Slip Away w małej wytwórni i na razie, z braku pieniędzy, na tym poprzestał. Grywał za to w lokalnych nocnych barach i właśnie w jednym z nich usłyszeli go dwaj producenci muzyczni. Złowiony przez nich, nagrał w Los Angeles dwa albumy w studiu z prawdziwego znaczenia: Cold Fact w 1970 r. i Coming from Reality w 1971 r. Mimo że muzyka Rodrigueza wpisywała się jakoś w gatunek uprawiany przez Cata Stevensa czy Steve Wondera, którą chętnie nadawały stacje radiowe w Stanach, jego płyty przeszły kompletnie niezauważone. Krytycy wprawdzie chwalili, ale w show biznesie chodzi o pieniądze, a tych ze sprzedaży płyt jakoś nie było. Publiczność ich nie zauważyła. Wytwórnia więc zerwała kontrakt z muzykiem, a on sam porzucił gitarę i zabrał się do pracy, którą przedtem porzucił dla muzyki.
Pracował przy rozbiórkach i w fabrykach, kupił w Detroit opuszczony dom, wystawiony przez rząd na licytację (zapłacił za niego 50 dolarów i mieszkał w nim aż do 2013 r.), ale aktywizm miał we krwi, więc angażował się w sprawy robotników, dążąc do godnego traktowania ich praw pracowniczych. Ciekawe, że ta część jego życia wydawała się w kolejnych latach przeważać. W 1981 r. próbował objąć urząd burmistrza Detroit, trzynaście lat później ponownie, w 1989 r. ubiegał się o miejsce w radzie miejskiej Detroit – zawsze bezskutecznie.
Czy rzeczywiście porzucił muzykę? Niezupełnie. Nawet odnosił sukcesy, tyle że nie w Stanach. Otóż w pod koniec lat 70. jego debiutancki album odkryli słuchacze w Australii i Nowej Zelandii, a on sam został zaproszony na koncerty. Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył, że oczekują go pełne sale. Zanim więc oddał się tylko i wyłącznie pracy na budowie oraz politycznemu aktywizmowi, zażył trochę sławy, występując m.in. z zespołem Midnight Oil z Sydney.
Bard
Kiedy Rodriguez regenerował się po długiej trasie koncertowej w Australii, po której wydano tam płytę live, nie miał pojęcia o tym, że w Republice Południowej Afryki wydawana jest płyta z jego utworami The best of Rodriguez. Nie wiedział, że w ogóle ktokolwiek zna tam jego muzykę. W RPA natomiast żaden z jego fanów nie przypuszczał, że jego uwielbiany artysta żyje i koncertuje.
W jaki sposób dotarły do Afryki jego płyty, kto pierwszy usłyszał jego muzykę, kto uznał, że jest głosem tamtejszej rewolucji społecznej, obyczajowej i politycznej, kto stwierdził, że to idealna muzyka na czas walki z apartheidem, bo mówiąca o problemach tego kraju? Pamiętajmy, że były to czasy, gdy nie istniał YouTube ani Spotify. Trudno też było zweryfikować jakiekolwiek informacje, a co dopiero jeśli dotyczyły one nieznanego amerykańskiego muzyka i jego poglądów. Pamiętajmy też o sytuacji politycznej kraju, w którym panowała cenzura i międzynarodowe sankcje, co praktycznie uniemożliwiało swobodny przepływ informacji. Faktem jest, że dwie płyty amerykańskiego muzyka w RPA pobiły wszelkie rekordy sprzedaży, które przedtem należały to The Beatles czy Rolling Stones. Twórczość Rodrigueza żyła więc w RPA własnym życiem, tworząc mity i obrastając legendą. Na przykład tę dotyczącą jego śmierci. Tysiące słuchaczy w RPA było przekonanych, że Sixto Rodriguez nie żyje, że zmarł w latach 70. na scenie, dokonując samopodpalenia, strzelając sobie w głowę lub z powodu przedawkowania narkotyków – do wyboru.
W 1990 r. dwóch fanów z Kapsztadu, Stephen Sugar Segerman i Craig Strydom, postanawia dowiedzieć się czegoś więcej na temat śmierci artysty. I tak właściciel sklepu z płytami i dziennikarz muzyczny rozpoczęli poszukiwania. Rozmawiali z fanami, analizowali teksty piosenek, w końcu dotarli do producenta pierwszej płyty Rodrigueza, a ten zaskoczył ich wyznaniem, że ostatni raz widział piosenkarza tego dnia rano. W 1998 r. na założoną przez nich stronę internetową „The Great Rodriguez Hunt” natrafiła córka Rodrigueza. W ten właśnie sposób Sixto dowiedział się o tym, że gdzieś na końcu świata jest sławny. Wyruszył wtedy w swoją pierwszą trasę po RPA, którą dokumentował film Dead Men Don’t Tour: Rodriguez in South Africa 1998. Potem były kolejne, nie tylko w RPA, bo także w Szwecji i po raz kolejny w Australii.
W 2006 r. szwedzki dziennikarz telewizyjny Malik Bendjelloul, szukający ciekawych tematów do krótkometrażowych filmów, skontaktował się z twórcami strony „The Great Rodriguez Hunt”, którzy opowiedzieli mu historię odnalezienia Sixto Rodrigueza. Rok później podjął decyzję o tym, że zrobi długometrażowy film dokumentalny, opowiadający dzieje tego niezwykłego śledztwa. Prace nad filmem Searching for Sugar Man trwały pięć lat. Bendjelloul wybrał konwencję modnych w tamtych czasach mockumentów, co w pewnym sensie wymusiła na nim niezbyt dobra sytuacja finansowa. Film jest produkcją niskobudżetową, wiele zdjęć kręcił swoim iPhonem, sprawnie łączył sceny zdjęciami archiwalnymi, dodawał animacje. Kryminalna fabuła zakończona odnalezieniem słynnego muzyka, który okazuje się człowiekiem skromnym, a do tego nie ma odpowiedzi na najbardziej frapujące poszukiwaczy pytania, ujmuje bezpretensjonalnością. Nagradzany na wielu festiwalach film skradł serca widzów na całym świecie, a życie Sixto Rodrigueza znowu zaczęło kręcić się wokół muzyki. Przestał występować dwa lata temu.