Platformy cyfrowe stopniowo przejmują kolejne obszary rynku pracy, degradując standardy zatrudnienia i zamieniając pracowników w ludzi-firmy – jednoosobowe przedsiębiorstwa, których głównym celem jest dodatni wynik finansowy. Tak zwana uberyzacja rynku pracy stała się na tyle palącym problemem, że Unia Europejska postanowiła uregulować ją za pomocą projektowanej właśnie dyrektywy. Dzięki niej powstanie również szansa, by ucywilizować nieco cały rynek pracy w Polsce.
28 mln
osób wyniosła w zeszłym roku liczba pracowników platformowych w państwach Unii Europejskiej. Ponad połowa z nich zarabia na godzinę mniej, niż wynosi krajowa pensja minimalna
Od złotej epoki do reżimu elastyczności
W powojennym kapitalizmie w Europie i USA dominował model społecznej gospodarki rynkowej, w której wolność gospodarcza współistniała z bezpieczeństwem bytowym. Zachód obawiał się, że konkurencyjny model ekonomiczno-społeczny promowany przez ZSRR będzie się wydawał bardziej atrakcyjny, więc wyposażył ówczesny kapitalizm w szereg rozwiązań zapewniających obywatelom stabilizację i powszechny dostęp do podstawowych dóbr i usług. Dzięki temu w państwach Zachodu nastąpił niebywały wręcz postęp społeczny, a pierwsze trzy powojenne dekady są nazywane „złotą erą kapitalizmu”.
Po upadku bloku wschodniego zachodni kapitalizm poczuł się na tyle pewnie, że rozpoczęto stopniowy demontaż ówczesnych bezpieczników. Dotknęło to szczególnie prawo pracy, które było regularnie liberalizowane, a stosunek pracy był rozwadniany alternatywnymi formami zatrudnienia. Spędzenie całego życia zawodowego w jednym zakładzie odeszło do przeszłości. Tak zwany neoliberalizm stawiał na elastyczność. Powstał model zarządzania nazywany just-in-time, którego celem była redukcja kosztów poprzez minimalizowanie zapasów. Zamiast gromadzić materiały i półprodukty w magazynach, przedsiębiorstwa wolały nabywać je na ostatnią chwilę – gdy miały pewność, że są niezbędne. Dzięki temu niewykorzystane zapasy nie obciążały ich bilansów księgowych.
Zjawisko to dotknęło również pracowników, którzy zaczęli być traktowani jak jeden z wielu kosztów produkcji. Wynagrodzenia stały się wyłącznie „kosztem pracy”, a zatrudniona załoga „kapitałem ludzkim”. Sprowadzenie roli pracowników do poziomu stalowych blach, energii elektrycznej albo maszyn było bardzo wygodne dla przeżywającej wtedy najlepsze chwile klasy menedżerskiej – członków zarządów, dyrektorów działów czy kierowników średniego szczebla. Dzięki temu mogli swobodnie zarządzać „kosztami ludzkimi” tak jak wydatkami na samochody służbowe czy oświetlenie. Skoro jakaś liczba zatrudnionych jest w tym momencie zbędna, to należy się ich pozbyć – nad czym tu się zastanawiać? Gdy zamówień przybędzie, to zatrudni się nowych.
W rezultacie pracownicy zostali zmuszeni do funkcjonowania na podobieństwo zakładów pracy. Powstał model człowieka-firmy, który prowadzi codzienną buchalterię w celu poprawy swojego wyniku finansowego. Pojawiła się konieczność nieustannego rozwijania swoich kompetencji, by sprostać rosnącym oczekiwaniom pracodawców.
Postęp technologiczny jeszcze tę sytuację pogorszył. W pierwszej dekadzie XX w. wydawało się, że postęp umożliwi człowiekowi ograniczanie czasu pracy. Przerzucanie kolejnych zadań na maszyny miało zapewnić pracownikom dłuższy czas wolny przy godnych zarobkach. Tego zdania był chociażby ówczesny guru ekonomii John Maynard Keynes, którego większość koncepcji okazała się całkiem sensowna. Niestety akurat nie ta. Wbrew obawom luddystów postęp technologiczny nie zabrał ludziom pracy – wręcz przeciwnie, jeszcze jej dołożył.
Co gorsza, technologia wsadziła pracowników w kierat nowego reżimu. Nasycenie zakładów pracy maszynami i robotami miało ułatwić i uprzyjemnić codzienną pracę. Okazało się jednak, że to ludzie musieli się dostosować do maszyn i zacząć działać na ich podobieństwo. Najlepszym przykładem są warunki pracy w magazynach Amazona, gdzie niemal każda czynność jest standaryzowana, jakby miał ją wykonywać komputer, a nie człowiek.
Moim kierownikiem jest algorytm
Upowszechnienie dostępu do internetu ma niezliczone wręcz zalety, ale też sporo wad. Skutkiem ubocznym globalnej sieci są platformy cyfrowe, które zapewniają ludziom w krajach rozwiniętych łatwy, szybki i tani dostęp do różnych usług. Facebook przyciągnął miliardy użytkowników i prawdopodobnie okazał się największym sukcesem w całej historii gospodarki – o ile nie jest nim Google. Ludzie bez chwili wahania wydają zgodę na udostępnianie amerykańskiej korporacji dostępu do informacji na ich temat, w zamian za bezpłatny dostęp do cyfrowej przestrzeni, gdzie można znaleźć niemal każdego. Internet stał się niezwykle użyteczny, gdyż skupił w jednym miejscu ogromną liczbę podmiotów z całego świata. Problem w tym, że jego najważniejsza zaleta jest też przyczyną jego głównej wady – czyli skłonności do monopolizacji.
W interesie konsumenta jest, by aplikacje mobilne, z których korzysta, obejmowały jak największą przestrzeń i docierały do jak największej liczby ludzi. Platformy cyfrowe grzecznie więc te oczekiwania spełniły. Google odpowiada za przytłaczającą większość wyszukiwań w sieci. Korporacja Meta, posiadająca m.in. Facebooka, Messengera, WhatsAppa i Instagram, stała się absolutnie kluczową platformą do komunikowania się z innymi ludźmi. Obie korporacje niezwykle ułatwiły ludziom życie, ale dzięki temu zgromadziły w swoich rękach niespotykaną wcześniej władzę. Facebook, zmieniając tylko zasady pozycjonowania postów, może w krótkim czasie doprowadzić do upadku tysięcy portali internetowych.
Po niedługim czasie pojawiły się też platformy cyfrowe, za pośrednictwem których można zakupić konkretne usługi. W tym przypadku największym sukcesem okazał się Uber, który stał się wręcz synonimem nowych trendów w gospodarce. „Uberyzacja” oznacza zjawisko zmieniające całe segmenty rynku pracy w płynne rynki kapitałowe, gdzie pracownicy są bezosobowymi podmiotami gospodarczymi, a ceny zmieniają się z minuty na minutę. Koszt przejazdu taksówką może się różnić o dziesięć złotych w okresie dziesięciu minut. Oczywiście od tych wycen zależy również wynagrodzenie wykonawców zleceń.
Pracownicy platform cyfrowych nigdy więc do końca nie wiedzą, ile zarobią na wykonywanym zadaniu. Nie mogą też zorientować się, na jakich zasadach te stawki są określane, gdyż robi to algorytm, którego szczegóły nie są jawne – stanowią tajemnicę korporacyjną. Inaczej mówiąc, korporacja z Kalifornii ustala autorytatywnie stawki przejazdów taksówkowych w Poznaniu czy Katowicach, a zasad tych nie znają nie tylko klienci, ale nawet jej pracownicy, którzy zresztą formalnie nie są jej pracownikami tylko użytkownikami aplikacji.
Taki model zatrudnienia może zdegradować standardy pracy w stopniu wręcz niespotykanym. Krnąbrni zleceniobiorcy mogą chociażby zostać pozbawieni dostępu do klientów jednym kliknięciem myszy jakiegoś człowieka, który siedzi przed komputerem na drugim końcu świata. To nie jest teoretyzowanie, gdyż takie sytuacje miały już miejsce. W 2021 r. strajkowała cześć polskich kurierów platformy Glovo, która świadczy m.in. usługi dostarczania gotowych posiłków. Strajkujący zostali błyskawicznie odcięci od dostępu do platformy, oczywiście w trosce o komfort klientów i utrzymanie odpowiedniej organizacji pracy.
Za to zapłacimy, ale za to nie
Według projektu unijnej dyrektywy praca tzw. pracowników platformowych w Europie będzie wreszcie uregulowana. Jak wynika z unijnych danych, w zeszłym roku liczba pracowników platformowych wyniosła 28 mln. W tym 26 mln pracowało jako jednoosobowe firmy. Ten model „zatrudnienia” tak szybko się rozwija, że już w 2025 r. w ten sposób pracować będzie 48 mln osób w samej UE. Jeśli ten trend się utrzyma, na koniec dekady „uberyzacja” dotknie około 100 mln pracowników w Europie.
Ktoś mógłby się żachnąć, że przecież to niemożliwe, by platformy dotarły na przykład do przemysłu. Ale dlaczego by nie? Przecież już teraz funkcjonuje aplikacja Tikrow, która oferuje zlecenia na przepracowanie jednej zmiany w handlu detalicznym i branży magazynowej. Nie masz pracy? Nie ma problemu, dyskont w twojej okolicy właśnie szuka pracownika na wieczorną zmianę, gdyż jakiś nierzetelny pracownik pozwolił sobie na wzięcie chorobowego. Kto by sobie z tym nie poradził, przecież prawie każdy robi zakupy w dyskontach. Stawka nieco większa od pensji minimalnej.
Łatwo się zorientować, że platformy cyfrowe degradują warunki pracy także osób zatrudnionych na umowie o pracę. Gdy zechcą skorzystać ze swoich uprawnień pracowniczych, mogą być szantażowane zwolnieniem. Pracodawcy będą mogli utrzymywać jak najmniejsze załogi, gdyż w razie czego ściągną sobie kogoś z aplikacji. W takiej sytuacji trudno w ogóle myśleć o istnieniu związków zawodowych czy rad pracowniczych. Sami zatrudnieni będą musieli co zmianę pracować z kimś, kogo widzą pierwszy raz na oczy – nie mają więc do niego zaufania i muszą go uczyć podstawowych czynności.
Unia Europejska chce, by w odniesieniu do pracowników platformowych funkcjonowało domniemanie prawne zatrudnienia na umowie o pracę. Jeśli relacja między platformą a zleceniobiorcą spełnia warunki stosunku pracy, to ten drugi powinien być traktowany jak zwykły pracownik. Powinien mieć więc pełne prawa pracownicze – urlop, dostęp do zwolnienia w razie choroby, pewność wynagrodzenia czy płatność za nadgodziny. Według danych UE ponad połowa pracowników platformowych w Europie zarabia na godzinę mniej, niż wynosi krajowa pensja minimalna. Za 41 proc. czasu pracy nie otrzymują oni wynagrodzenia, gdyż pożytkują go na szukanie zleceń lub czekanie na klienta.
Poza tym projekt dyrektywy zakłada również objęcie kontrolą algorytmów. Pracownik platformy cyfrowej będzie miał prawo do informacji, na jakiej zasadzie algorytm podjął taką a nie inną decyzję. Mechanizmy ich działania będą również poddane regularnej kontroli przez reprezentantów załogi. Skorzystać na tym powinni także klienci platform cyfrowych, którzy nie mają pojęcia, dlaczego w tym momencie muszą zapłacić za taksówkę 40 złotych, ale przed kwadransem było to 15 złotych taniej. Trzeba też pamiętać, że algorytmy działają – lub będą działać – w szeregu innych działalności. Chociażby w sektorze bankowym (ustalanie zdolności kredytowej) czy nawet urzędach skarbowych (typowanie podmiotów do kontroli). Z biegiem lat dostęp do szczegółów algorytmów będzie więc coraz bardziej palącą kwestią.
W samej Polsce implementacja tej unijnej dyrektywy mogłaby też znormalizować nasz krajowy rynek pracy, gdzie prawie 1,5 mln osób pracuje na samozatrudnieniu, a kolejny milion na umowach cywilnoprawnych. Gdyby Polska wprowadziła powszechne domniemanie zatrudnienia, to nasz rynek pracy stałby się nieco lepszy i trochę bardziej przyjazny. Ograniczylibyśmy możliwość wypychania słabszych grup zawodowych na samozatrudnienie oraz omijanie podatków i składek przez najlepiej zarabiających.
Oczywiście polski Sejm mógłby ograniczyć implementację dyrektywy tylko do platform cyfrowych. Bo to właśnie do nich bezpośrednio odnosi się unijna propozycja. Szkoda byłoby jednak zmarnować tak dobrą okazję, by popchnąć sprawy w naszym kraju do przodu.