Logo Przewdonik Katolicki

Dlaczego „wszyscy tak jeżdżą”?

Anna Druś
Droga krajowa nr 7. Krzyż w miejscu śmiertelnego wypadku. Fot. Wojciech Strozyk/REPORTER/east news

Skąd się biorą fani wyścigów w centrach miast, dlaczego polski kierowca traktuje pieszego z pozycji siły i co musiałoby się zmienić, by na drogach było bezpieczniej – z Bartoszem Józefiakiem

Co się dzieje w głowach zwykłych ludzi, uważających, że jeżdżą bezpiecznie, że z łatwością łamią przepisy, np. ograniczenia prędkości?
– Myślę, że działa tu przede wszystkim psychologiczny mechanizm społecznego uczenia się. Tak jak w społeczeństwie uczymy się zachowań typu mówienie „dzień dobry” i „do widzenia”, tak samo na drodze uczymy się tego, jak wygląda norma zachowania. A że wszyscy wokół przekraczają prędkość, to od razu to przejmujemy. Po pierwsze, nie chcemy się czuć jak frajerzy (czemu akurat ja mam dojechać wolniej?), po drugie – nie chcemy stwarzać niebezpieczeństwa, wyłamując się z powszechnego schematu, po trzecie – nie chcemy stresować się tym, że inni na nas trąbią czy agresywnie wyprzedzają.

Nie da się tego jakoś odwrócić, narzucić innej normy?
– Mam osobiście teorię, że za ten polski schemat zachowania na drodze odpowiada tylko pewna grupa tych najbardziej agresywnych kierowców – trudno powiedzieć jak duża – która narzuca swój styl jazdy reszcie. A ponieważ nie napotykają oporu w postaci policyjnych patroli, fotoradarów czy skutecznego egzekwowania przepisów, to mają poczucie, że mogą tak jeździć. Bo najprostsza odpowiedź na pytanie „dlaczego Polacy tak jeżdżą?” brzmi: bo mogą; bo mają dobre, szerokie drogi – również w miastach; bo zbyt rzadko trafiają na kontrole czy fotoradary.

Dlaczego jeszcze?
– Sądzę, że jest pewna korelacja naszego stylu jazdy czy sposobu postrzegania samochodu z polską fascynacją Ameryką. „Samochód równa się wolność” to kalka myślenia amerykańskiego, które znamy z opowieści rodaków w USA, a przede wszystkim z popkultury. Widzimy, że Amerykanie nawet kawę czy leki kupują, nie wychodząc z auta. Za poczuciem wolności idzie zaś poczucie sprawczości i siły. Gdy rozmawiałem w Polsce z naszymi obrońcami prędkości i prawa do nieograniczonej jazdy samochodem – publicystami, kierowcami, politykami – zawsze wraca argument silnego. Kierowcy wypowiadają się z pozycji siły, z pozycji tego, kto ma większą władzę, większe uprawnienia. Dlaczego ja mam zwalniać? Niech ten pieszy czy rowerzysta nie pakuje się mi pod koła, bo to oni powinni dostosować się do mnie, gdyż są słabsi. Im łatwiej zahamować niż mnie.

Bardzo egocentrycznie…
– Zdaje się, że ten nasz polski egocentryzm wynika ze słabego rozwoju tzw. społeczeństwa obywatelskiego, słabego poziomu zaufania społecznego. Proszę zwrócić uwagę, że zasadniczo ufamy co najwyżej własnej rodzinie, a nie ufamy sąsiadom, politykom, władzy. Zdaniem badaczy tematu może to być pokłosie społeczeństwa feudalnego, z którego wyrastamy, gdzie „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. To ze stosunków pan–poddany wyłaniają się wzorce społeczeństw opartych na relacji siły, na dominacji silniejszego nad słabszym. Przetrwały do dziś i widać je nie tylko w naszych zachowaniach drogowych, ale też np. w feudalnych relacjach w pracy.

Ale to niejedyne wytłumaczenie tego stanu rzeczy.
– Oczywiście. Ważną rolę odgrywa też wykluczenie komunikacyjne. Polacy mają samochody, bo muszą. A muszą, ponieważ – poza największymi miastami – transport publiczny w naszym kraju jest w zapaści. Mówi się o tym od lat, temat zauważyli również politycy. Z wielu wsi w zasadzie nie da się wydostać, jeśli się nie ma samochodu. W mniejszych miastach kursy autobusów lub pociągów są najczęściej zredukowane do minimum. Podobnie rzecz ma się z przedmieściami dużych miast, takich jak Warszawa, Kraków, Poznań. Stamtąd również w wielu przypadkach trudno się wydostać bez samochodu. Innymi słowy, mamy w Polsce grupę kierowców, którzy jeżdżą bo lubią, bo coś chcą komuś pokazać, i grupę tych – i to jest zdecydowana większość – którzy jeżdżą, bo muszą.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych, którzy jeżdżą, bo chcą komuś coś pokazać. Pierwsza część Pana książki to przecież opowieść o fanach nielegalnych wyścigów, takich jak ci, którzy na początku lipca śmiertelnie rozbili się w Krakowie. Jaką miał Pan pierwszą myśl, gdy usłyszał o tym wypadku?
– Pierwsza myśl była ta, jak niesamowicie dużo rzeczy złożyło się na ten wypadek, jak dużo rzeczy przesądziło, że wcześniej czy później on się musiał wydarzyć. Gdybym próbował wymyślić wypadek najlepiej pokazujący wszystkie składowe tego zjawiska, to bym pewnie lepszego nie wymyślił. Tu było wszystko: szybkie auta, młodzi mężczyźni, fani szybkiej jazdy, z subkultury nielegalnych wyścigów, mama celebrytka, szeroka aleja w centrum miasta. Gdy się ma naście lat, to potrzeba rywalizacji czy popisania się przed kolegami albo dziewczynami jest czymś oczywistym. I są tacy, którzy realizują ją w nielegalnych wyścigach. Najczęściej to młodzi mężczyźni. Choć byłem na kilku takich spotach, to ścigających się dziewczyn nie spotkałem, wszystkie były jedynie w roli „paprotki” – ozdoby, towarzystwa, modelki do zdjęć. Dotarłem do badań dotyczących tej grupy fanów motoryzacji. Dowodzą one, że najczęściej miłośnicy nielegalnych wyścigów to zakompleksieni mężczyźni, którzy podbijają sobie niską samoocenę mocnym silnikiem samochodu, głośnym wydechem, adrenaliną towarzyszącą wysokiej prędkości. A ponieważ napotykają na niewielki opór stróżów prawa, idą w to.

Dużo jest takich wyścigów?
– Nielegalne wyścigi odbywają się w każdym dużym mieście. Oczywiście nie ma szeroko zakrojonych badań, ale gdy w czasie mojego researchu przeglądałem newsy, odkryłem że nie ma takiej stolicy województwa, gdzie to się nie odbywa. To jest po prostu tanie hobby dostarczające dużej ilości adrenaliny. Sam samochód nie jest drogi, najczęściej to jakieś wiekowe bmw, które oni własnym sumptem przerabiają, szczególnie wyciągając silnik. Nie każdego stać na ekstremalne sporty oraz nie ma u nas takiej kultury.

A tory wyścigowe, które od razu przy takich głośnych wypadkach polecają komentujący, są, ale kosztują.
– Uważam, że żądanie bezpłatnych torów wyścigowych dla chłopaków, którzy chcą się pościgać, jest śmieszne. To nie jest dobro pierwszej potrzeby, o które powinno w ramach podatków zatroszczyć się państwo. Zresztą, nawet jeśli byłyby takie darmowe tory, te chłopacy wcale by na nich nie jeździli, bo im chodzi o jazdę po mieście, o uciekanie przed policją, o ten posmak czegoś zabronionego. No i na torach trzeba coś umieć, a oni najczęściej – choć mniemanie o sobie mają wysokie – nie umieją nic specjalnego. Nacisnąć pedał gazu, żeby ścigać się „na kreskę”, to każdy głupi umie. Natomiast tym, co warto docenić w tej grupie, są zdolności przerabiania auta oraz spotykane czasem umiejętności sportowego driftowania, które zresztą trenują na jakichś zamkniętych obszarach bez ruchu drogowego. Nie jestem wrogiem fanów motoryzacji, ale nie możemy pozwolić, by ulice w miastach, z ruchem drogowym stały się polem popisów czy wyścigów.  

Co musiałoby się zmienić, żeby na polskich ulicach było bezpieczniej?
– Trzeba jasno powiedzieć, że już sporo się zmienia. Gdy się patrzy na statystyki jasno widać, że jeszcze 10 czy 15 lat temu na polskich drogach była kompletna rzeź. Dziś ta rzeź jest mniejsza. A żeby zaś było jeszcze lepiej, to, nie rozwlekając zanadto skomplikowanej odpowiedzi, musi być dużo więcej fotoradarów, lepsza infrastruktura w miastach i sprawny transport publiczny.

A zmiany mentalności?
– Nie sądzę, żeby indywidualne postanowienia bezpieczniejszej jazdy cokolwiek zmieniły. Owszem, wierzę w zmiany oddolne w znaczeniu presji społecznej, ale nie wierzę ani w dobre postanowienia, ani w kampanie społeczne. Przecież to nie na nas, lecz na politykach i samorządowcach powinien ciążyć obowiązek poprawy bezpieczeństwa drogowego, przez zmianę infrastruktury czy prawa. Uważam, że świadomość ludzi pójdzie za przepisami, a nie na odwrót. Widzieliśmy to znakomicie na przykładzie przepisu zabraniającego palenia w knajpach. 15–20 lat temu papierosy w miejscach publicznych były powszechne. Gdy wszedł zakaz, było oczywiście larum palaczy, ale potem jakoś wszyscy się przyzwyczaili i zaakceptowali, że w miejscach publicznych się nie pali. I nie ma głosów dążących do przywrócenia zgody na palenie w takich miejscach. Podobnie z kierowcami. Odgórne dążenie do zwiększenia bezpieczeństwa spotka się z protestami, ale w pewnym momencie społeczeństwo się dostosuje. W tę stronę to musi iść.

---

Bartosz Józefiak
Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, współpracuje z „Dużym Formatem”, portalem weekend.gazeta.pl i Superwizjerem TVN. Specjalizuje się w reportażach wcieleniowych; autor reportażu Wszyscy tak jeżdżą

---


Wszyscy tak jeżdżą
Bartosz Józefiak
Wydawnictwo Czarne 2023



 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki