I dodajmy – bo to nie zawsze idzie w parze – człowiekiem głęboko wierzącym. Co to znaczy? To, że miał głęboką relację z Chrystusem. Mówił o tym często, co nie znaczy, że z Bogiem się nie sprzeczał. Może nie tyle z Bogiem, ile z Jego obrazem tworzonym tu, na ziemi, w formie nakazów, praw i zakazów. Nazywał więc siebie heretykiem, ale takim nie do końca zbuntowanym. W każdym razie na pewno nie ortodoksem – ortodoksji blisko jest do nudy, herezjom do chaosu. Nie mieścił się w żadnych ramach, także artystycznych, szczególnie na początku, kiedy dochodził przez abstrakcje i akty do ikony. Ikony, przypomnijmy, przez ortodoksów nieuznawanej, bo niespełniającej kryteriów ustanowionych dawno temu i wciąż sztywno przestrzeganych przez Kościół prawosławny.
Wymykał się zresztą różnym innym definicjom. Pracował nad wystrojem świątyń katolickich, a katolikiem nie był. Tworzył polichromie w cerkwiach, a był unitą. Zresztą powtarzał, że te podziały nie mają dla niego znaczenia: chrześcijaństwo jest jedno i koniec. I jeszcze sprawa narodowości. Był Polakiem, ale też Ukraińcem i Łemkiem, ale przede wszystkim był człowiekiem. Starał się być człowiekiem, chciał być człowiekiem. Świat był więc dla Nowosielskiego szeroki, a jednocześnie bardzo prosty. Chciałoby się powiedzieć: idealny patron na nasze czasy. Czasy, w których Inny, niemieszczący się w ramach, jest niewidoczny i nietolerowany. W czasach spolaryzowanych, domagających się przeciwnika.
Przychodzi do nas Nowosielski – żaden z niego superman, słaby człowiek, niezbyt urodziwy, alkoholik – i mówi, że sztuka nas zbawi. Wszystkiego się w życiu boję, mawiał, tylko nie Chrystusa.
Katastrofa
Zazwyczaj przy okazjach wyróżnień panuje skłonność do hagiograficznego wybielania. Nic dziwnego, Rok Nowosielskiego ma przypomnieć polskiemu społeczeństwu, jak wielkiego artystę mieliśmy, ma go uhonorować. Ma być także pretekstem do tego, żeby przypomnieć jego twórczość. Czy Jerzemu Nowosielskiemu jest to potrzebne?
Genialny malarz, wrażliwy artysta, myśliciel, erudyta, mistyk. Do tego świetny pedagog, który swoim studentom imponował nie tylko warsztatem, ale i wolnością, jakiej wymagał od artysty, zrozumieniem, zwykłą dobrocią i duchową głębią. Podsuwał im lektury, wśród których na pierwszym miejscu jest Biblia, potem pisma ojców Kościoła, Bierdiajewa, Szestowa, jakieś etiopskie teksty liturgiczne. Opowiadał o ikonie, studiował ją i tworzył polichromie, często nierozumiane. Ma duże wystawy, także za granicą. Otrzymuje wyróżnienia i ordery. Wywiady z nim wydawane w formie książek to przejmujące i mądre myśli na temat Boga, sacrum, sztuki i życia.
A jednocześnie w krakowskim środowisku akademickim i artystycznym bywał traktowany niezbyt poważnie, trochę z przymrużeniem oka. Opowiadało się o nim anegdoty, czasem niezbyt sympatyczne, z nutką złośliwości lub – chyba co gorsze – politowania. Że się gdzieś potknął, bo nie utrzymał równowagi, że publicznie zasnął, że powiedział coś nie na temat, mimo że tylko pozornie, że był bohaterem jakiegoś głośnego, lecz wstydliwego wydarzenia. Tajemnicą poliszynela było, że profesor Jerzy Nowosielski ma problem alkoholowy. Zawsze są jakieś źródła cierpienia, które chce się ze swojego życia wyrzucić. Być może najpierw był jakiś kompleks, jakaś trauma. Potem samotność i rozgoryczenie. Zawsze nadwrażliwość. Nowosielski zdaje sobie sprawę ze swojej kondycji, poznaje siebie. Jestem Nowosielski alkoholik – mówi. On, malarz cerkwi i aktów, malarz Chrystusa i Niepokalanej, jasnych i pełnych spokoju pejzaży. Powtarzał, że wszystko co najlepsze wrzucił do swoich obrazów, i dodawał, że w nim samym pozostał już tylko „sam gnój, samo piekło i katastrofa”.
Rozdarty przez dwie miłości
Z kim miał rozmawiać o ikonie w latach 60. XX wieku? Nie miał z kim. Mógł o literaturze, o środkach artystycznych, o formie i kolorze, nawet o technikach polichromii. Ale o duchowości? O mistyce? O Bogu? Samotność w środowisku odczuwał bardzo boleśnie. Każde odrzucenie i niezrozumienie swojej pracy – jeszcze bardziej. Bardzo przeżywał odrzucenie jego ikonostasów przez Cerkiew, słowa krytyki od katolickich proboszczów. Nie dlatego, że uważał swoją twórczość za wyjątkową, ale dlatego, że nie zostały przyjęte zgodnie ze swoim przeznaczeniem. „Ja bym chciał, żeby one pomagały ludziom uwolnić się od strachu” – pisał do swego przyjaciela Tadeusza Różewicza, a obawiał się, że zostaną wykorzystane odwrotnie. Nie miał zresztą złudzenia co do świata, w jakim żył. Nie mógł sobie poradzić z ogromem cierpienia, jaki go otaczał. Większość z nas jest z tym pogodzona, tak to już jest – uspokajamy się. On nie potrafił, jego poglądy były coraz bardziej manichejskie, a z takim ciężarem żyć coraz trudniej. Więc pił.
Pogotowie, izby wytrzeźwień, szpitale, odwyki. Wypisy: „wypadł z autobusu”, „leżał na ulicy”. Niewola nałogu przybliżała go do Boga, poznawał swoją słabość i grzeszność. Doświadczał upokorzeń. Wiele osób nie rozumiało tej dwoistości, w jakiej żył. Niektórzy jednak widzieli dramat, jaki rozgrywał się w jego życiu, ciemność, z jaką walczył. Przyjaciele mówili, że kiedy malował, przestawała mu drżeć ręka. Że ikony malował zawsze na trzeźwo. Mówili, że tęsknił za Pięknem i Absolutem, ale każdego dnia przeżywał dramat zwycięstwa Antychrysta. Przyjaciel artysty, poeta Tadeusz Różewicz, pisał o nim i jego twórczości tak: „Malarstwo Nowosielskiego to malarstwo rozpięte na ramionach miłości niebiańskiej i miłości ziemskiej. Rozdarty przez te dwie miłości malarz przypomina czasem anioła, a czasem nietoperza wiszącego w podziemiach opuszczonej świątyni”. Piękne i chyba bardzo trafne.
Sztuka
„W pracowni jest zawsze coś świętego” – mawiał. Nic dziwnego, że na inaugurację Roku Jerzego Nowosielskiego 17 stycznia Galeria Starmach w Krakowie przygotowała wystawę zatytułowaną „Pracownia Jerzego Nowosielskiego”.
W biografii pióra Krystyny Czerni zatytułowanej Nietoperz w świątyni, z której czerpię wszystkie informacje, czytamy: „Profesor jest absolutnym minimalistą, jeżeli chodzi o warsztat potrzebny malarzowi– relacjonuje Andrzej Starmach. – Obrazy zawsze malował na stole, miał w pracowni stół z obciętymi trochę nogami, aby mu było wygodniej malować. Pierwszą sztalugę dostał od żony na imieniny dopiero w latach 80. Służyła wyłącznie do tego, żeby wystawić na niej ostatni obraz, który namalował. Do malowania używał zawsze minimalne ilości farb i kolorów. Farbki rozrabiał w puszkach po sardynkach albo w malutkich słoiczkach”. Malował dużo i szybko: „jeżeli olej, to króciutko, to musi być piorunem namalowane, a jeżeli akrylami czy temperą, to długo, wtedy może się nawarstwiać. Pół godziny do półtora, maksimum 3 godziny – jeżeli to duży obraz”. Malował od rana, płótno kładł na stole jak kartkę.
Pracownia była jednym z pomieszczeń mieszkania zajmowanego przez państwa Nowosielskich, umeblowanego bardzo stylowo, minimalistycznie i oryginalnie. Weźmy na przykład szafę: zwykła, w każdym domu z czasów PRL-u taka stała. Ale jakby inna, pomalowana w abstrakcje. Podobnie taborety, skrzynie, stoliki. „Muszę mieszkać wśród gratów, które sam sobie jako tako pomaluję, czyli we wnętrzu absolutnie neutralnym, jeżeli chodzi o pracę mojej wyobraźni. Tylko tam mogę mieszkać i pracować” – mówił. Otaczał się przedmiotami, które były dla niego ważne, z pewnością wiele z nich zobaczyć będzie można do maja na wystawie w Galerii Starmach.Pamiątki po Nowosielskim pokaże w ramach wystawy „Widok na krakowian” Muzeum Krakowa w Pałacu Krzysztofory.