Logo Przewdonik Katolicki

Czyń dobro, nie zmarnuj żadnego dnia

Łukasz Głowacki
Ekipa Stowarzyszenia „Chleba Naszego” sprawdza, co jest w środku lodówki przy ul. 11 listopada | fot. Łukasz Głowacki

Dzięki nim nie marnuje się po kilka ton jedzenia w miesiącu, a kilkaset osób ma co jeść. Lodówki społeczne łódzkiego Stowarzyszenia „Chleba Naszego” działają już w prawie dwudziestu lokalizacjach.

Danuta i Piotr Kowalscy jechali na wakacje do Karpacza. Tkwiąc we Wrocławiu w korku, zobaczyli przez okno stojącą na zewnątrz lodówkę. – Bardzo nas ten widok zaintrygował. Zatrzymaliśmy się i zdobyliśmy kontakt do pana Jana, który tę lodówkę postawił – wspomina Piotr Kowalski. Na tym jednak nie koniec. Tuż przed miejscem docelowym, na płocie jakiejś parafii, małżeństwo dostrzegło spory baner o treści: „Nie zmarnuj żadnego dnia do czynienia dobra”. – Szybko połączyłem kropki i pomyślałem, że te dwa zdarzenia mogą mieć coś wspólnego – dodaje Piotr. Pojechali na wakacje, ale potem wrócili do Wrocławia, żeby porozmawiać z panem Janem. – Doszliśmy do wniosku, że skoro takie lodówki stoją we Wrocławiu, to mogą też stać w Łodzi – mówi inicjator akcji.

Miało skończyć się na jednej
Parę dni później, w domu państwa Kowalskich, przy kuchennym stole usiedli ich przyjaciele, Jolanta i Wiktor Malinowscy. – To było zupełnie spontaniczne. Przyszliśmy do Danusi i Piotra na kawę, a oni zaczęli opowiadać o pomyśle lodówek. A tak się składa, że od dłuższego już czasu strasznie nas denerwowało, że wokół marnuje się tyle jedzenia. Myśleliśmy o postawieniu jakiejś szafki na jedzenie, może podchodzeniu do ludzi i wyszukiwaniu tych, którzy jedzenia nie mają. Ale nie wiedzieliśmy, jak to ogarnąć – mówi Jolanta Malinowska. Pomysł importowany z Wrocławia trafił zatem na podatny grunt.
Po kilku spotkaniach grupa podjęła decyzję: zakładamy stowarzyszenie. Od pomysłu do „przemysłu” droga była wyjątkowo krótka i już wiosną 2019 r. stowarzyszenie zostało zgłoszone do sądu, przyjmując nazwę „Chleba Naszego”. – Nazwę wzięliśmy z powszechnie znanej nam Modlitwy Pańskiej – tłumaczy Piotr Kowalski. – Naszym celem było przede wszystkim pomaganie osobom biednym. Wiedzieliśmy, że nie pomożemy wszystkim, ale przynajmniej tym, którzy mieszkają blisko nas – tłumaczy Danuta Kowalska.
Czekając na rejestrację, przyjaciele nie zasypiali gruszek w popiele, zaczęli rozmowy z prezesami okolicznych spółdzielni mieszkaniowych. – Od jednego z nich dostaliśmy kontakt do właściciela sieci delikatesów i to był strzał w dziesiątkę, bo on się zgodził i w czerwcu 2019 r. postawiliśmy pierwszą lodówkę przy ul. 11 listopada. Pierwszą i, tak nam się wydawało, jedyną – opowiada prezes stowarzyszenia.
Stowarzyszenie chciało o nią dbać, wkładać jedzenie, czyścić, informować mieszkańców, że jest. Jednak już po dwóch dniach lodówką zainteresowały się media, a sami inicjatorzy poczuli wiatr w żagle. – Jadąc rowerami po okolicy, wypatrzyliśmy miejsca na kolejną lodówkę – wspomina Piotr Kowalski. W ten sposób do końca roku powstały cztery lodówki.

Wandale je omijają
Chłodny, kwietniowy poranek, godz. 9.25. Historyczna, pierwsza lodówka społeczna przy 11 listopada. Ekipa Stowarzyszenia „Chleba Naszego” sprawdza, co jest w środku: jakieś dwa pojemniki. Trzeba je wyjąć, lodówkę dokładnie wymyć, osuszyć i włożyć świeże jedzenie. Zajmuje to 10 minut. Potem trasa wiedzie do sąsiedniej lodówki, znajdującej się przy parafii. Tam identyczny schemat, choć czyszczenie zajmuje więcej czasu, bo lodówka jest mniej osłonięta. O godz. 9.50 ekipa wraca w pobliże pierwszej lokalizacji. Rzut oka na wnętrze lodówki: z najnowszej „dostawy” nie zostało już nic. – To w zasadzie norma. Rzadko zdarza się, żeby włożone do środka rzeczy przetrwały dłużej niż dobę – mówią członkowie stowarzyszenia.
– Zbliżamy się już do 20 lodówek – z dumą mówi Wiktor Malinowski. Większość jest w Łodzi, ale pojedyncze stoją w Piotrkowie Trybunalskim, Tomaszowie Mazowieckim i Aleksandrowie Łódzkim. Z reguły zarządza nimi stowarzyszenie, a partnerem jest właściciel terenu. Sześć lodówek stoi na terenach parafialnych, kilka u prywatnych przedsiębiorców, jedna na Uniwersytecie Łódzkim, jedna w gminie Aleksandrów. – Właściciele gruntów udostępniają nie tylko teren, ale też energię elektryczną, za którą sami płacą. Bardzo im za to dziękujemy – uśmiecha się Malinowski.
Najstarsza lodówka działa od początku bezawaryjnie, choć trzeba było w niej wymienić drzwi, bo pewnej nocy zostały zdewastowane. Tylko jedna z lodówek została w tym czasie zniszczona: ktoś podpalił tę, która działa przy siedzibie łódzkiej Caritas. – Ale to i tak bardzo pozytywne zaskoczenie. Obawialiśmy się, że lodówki będą bardziej narażone na akty wandalizmu – przyznaje prezes stowarzyszenia.
Po wymyciu i napełnieniu lodówek Piotr Kowalski zachęca mnie do pójścia z nim wydeptaną ścieżką w głąb osiedlowego lasku. Po przejściu kilkudziesięciu kroków widać przytulne miejsce, z wygodnymi siedziskami zbitymi ze skrzynek. Jest kosz na śmieci, z którego wysypują się przede wszystkim opróżnione „małpki”, ale także charakterystyczne opakowania po jedzeniu. – Tutaj wielu naszych podopiecznych spędza wolny czas. Wiemy o tym. Oni też muszą jeść – tłumaczy. Śmieci jest sporo, ale widać, że miejsce jest zadbane, ktoś je nawet ostatnio zagrabił (na drzewie wiszą podręczne grabie).

W dobrych lokalizacjach
Jedna z lodówek społecznych działa przy targowisku Górniak. Handel prowadzi tam kilkudziesięciu przedsiębiorców, którzy zajmują się głównie produktami rolnymi. Zorganizowali się w formie stowarzyszenia. – Pojechaliśmy tam kiedyś, sądząc, że to dobre miejsce na lokalizację. Po dwóch minutach rozmowy okazało się, że nasz sposób pojmowania świata jest niemal identyczny. Prezes od razu zaproponował dwa alternatywne miejsca, zadeklarował udostępnienie prądu i ochrony – opowiada Wiktor Malinowski. Po dwóch tygodniach lodówka już stała. – To trochę samograj, bo poza żywnością, którą my do niej wkładamy, bardzo dużo rzeczy pojawia się w niej pod koniec dnia handlowego. Przedsiębiorcy wkładają do niej jedzenie z krótkim terminem przydatności – dodaje. Czasem pełen jest także stojący obok lodówki duży pojemnik. – To bardzo fajny układ: spotykają się dwa stowarzyszenia o podobnych ideach i taka współpraca układa się bezawaryjnie, z korzyścią dla wszystkich – ocenia Malinowski.
W przypadku Górniaka, poza tym, że lodówka jest pełna, ważny jest także drugi aspekt: pusty jest stojący tam kosz na odpadki. – Bo nie chodzi tylko o to, żeby nakarmić potrzebujących, ale także o to, żeby jedzenie się nie marnowało – mówi Piotr Kowalski. Na targowisku przed zmarnowaniem ratują żywność handlowcy, a w osiedlach mieszkaniowych – zwykli mieszkańcy. – Tam, gdzie mieszka sporo osób starszych, niektórzy przychodzą do lodówki i dzielą się tym, co im zostaje w domu. A zaraz potem korzystają z tego ci, którym brakuje – podkreśla Wiktor Malinowski.
Kluczem do „sukcesu” lodówki jest lokalizacja. – Jeśli chcemy, żeby żyła własnym życiem, musi być zauważana przez okoliczną społeczność. Ci, którzy mogą ją zasilić, muszą mieć po drodze. Zatem powinna stać tam, gdzie przecinają się ciągi komunikacyjne: przy sklepie, kościele – wyjaśnia Kowalski.

Zaglądają do nich różni ludzie
– Taka lodówka to duże zobowiązanie. Trzeba o nią dbać: nie tylko o to, żeby była wypełniona, ale też o to, żeby była czysta – mówi Danuta Kowalska. Członkowie Stowarzyszenia „Chleba Naszego” pierwszą lodówkę traktowali niemal jak dziecko. – Chodziliśmy do niej nawet kilka razy dziennie i sprawdzaliśmy, czy cokolwiek w niej jest. Bardzo chcieliśmy, żeby była pełna o każdej porze dnia i nocy – dodaje. Czasem, gdy widzieli, że półki są puste, wchodzili do delikatesów i robili zakupy, by uzupełnić braki. – Na początku ludzie tylko obserwowali. Po kilku dniach byliśmy świadkami sytuacji, kiedy mama z dzieckiem wychodziła ze sklepu i dziecko wyjmowało z koszyka jogurt i serek, by umieścić je w lodówce – wspomina.
Kto korzysta z zawartości lodówek? Bardzo różni ludzie. – Są bezdomni, którzy nie tylko nie mają jedzenia, ale też nie mają gdzie go podgrzać czy przechować. Oni potrafią wyjąć jedzenie z lodówki, usiąść na krawężniku i zjeść na miejscu, od razu. Są też starsi ludzie, którzy często nawet się przedstawiają i z pewnym zawstydzeniem tłumaczą, że mają tak małe emerytury, że brakuje im na kupno jedzenia. Mówią, że lodówki ich ratują. Są też tacy, którzy przychodzą i zabierają większość jedzenia, a potem roznoszą kolegom i koleżankom, którzy są w potrzebie, ale nie mają siły, żeby samodzielnie tutaj dojść – opowiada Jolanta Malinowska.
Nie wszyscy biorą z lodówek całe opakowania. – Często spotykamy się z osobami starszymi, które biorą tylko trochę: tyle, ile potrzebują. Korzystając z pomocy, same też trochę pomagają – mówi Wiktor Malinowski.
Dzisiaj stowarzyszenie otrzymuje sporo jedzenia ze sklepów wielkopowierzchniowych, firm cateringowych oraz barów i restauracji: około 3 ton miesięcznie, czasem pół tony jednorazowo. Na szczęście od niedawna grupa dysponuje lokalem, do którego trafia żywność, później dzielona i rozwożona do lodówek. – Potrzebowaliśmy do tego wolontariuszy, ale okazało się, że to nie jest problem. Rozejrzeliśmy się wokół siebie i zaangażowaliśmy naszych sąsiadów i znajomych. W ten sposób powstała świetna grupa – mówi Jolanta Malinowska.

Nie chodzi tylko o jedzenie
Co można samodzielnie włożyć do lodówki? – Najprostsza odpowiedź: jedzenie, które sami byśmy zjedli – tłumaczy Piotr Kowalski. Słodycze, chleb, słoiki z zupami, artykuły sypkie, owoce i warzywa, drugie dania, surówki, mleko, jogurty… Trzeba jednak uwzględnić, że odbiorcy nie zawsze mają możliwość gotowania, lepiej zatem nie wkładać żywności, która wymaga obróbki cieplnej. – Nie wkładajmy jedzenia, które jest nadpsute, które nie pachnie zbyt zachęcająco lub źle wygląda. Czyli takiego, co do którego sami mielibyśmy wątpliwości – dodaje.
Stowarzyszenie nie zajmuje się tylko lodówkami. Ma też coraz większą grupę podopiecznych, którym jedzenie dostarcza do domów. Dociera do nich m.in. Anna Niedzielska, wolontariuszka stowarzyszenia. – Mają niskie emerytury, a muszą płacić za mieszkanie i lekarstwa. Chodzę na przykład z jedzeniem do pani, która nie miała jednej nogi, a teraz amputowali jej drugą. Kiedy przynoszę jej jedzenie, jest przeszczęśliwa – mówi pani Anna. – Ja też czuję się spełniona i szczęśliwa – dodaje.
Jedna z podopiecznych stowarzyszenia mieszka na ósmym piętrze w wieżowcu. Lodówka jest od jej domu ledwie kilkadziesiąt metrów, ale nawet jeśli widzi samochód, który przywozi świeże jedzenie, gdy dociera na miejsce, żywności już nie ma. – Zanim się ubierze, zjedzie windą i o kuli dojdzie do lodówki, półki często są już puste – mówi Piotr Kowalski.
Wożąc jedzenie do potrzebujących, stowarzyszenie buduje z nimi bezpośrednie relacje. – Z pewnym panem od dłuższego czasu nie mieliśmy kontaktu. Zadzwonił: rozumiem, że z jedzeniem jest teraz gorzej, ale, panie Piotrze, mógłby pan czasem zadzwonić, żeby chociaż porozmawiać – dodaje prezes stowarzyszenia.
– Prawie codziennie w lodówce natykamy na jakiś produkt od osoby prywatnej. A to kotlecik, a to malutki słoiczek śledzi. Szczególnie dużo jest tego oczywiście w okolicach świąt. Ludzie dbają, żeby to jedzenie skończyło swój żywot zacnie, a nie w koszu – mówi Wiktor Malinowski.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki