Ostatnia stacja paliw przed przekroczeniem granicy. Wyjmujemy kilkadziesiąt atestowanych kanistrów i tankujemy do nich olej napędowy. Nie – to nie są zapasy dla nas – nam wystarczyłaby czwarta część tych zakupów. Paliwo zostawimy ukraińskim wolontariuszom, którzy jeżdżą po swoim kraju, rozwożąc pomoc.
Z paliwem jest na Ukrainie coraz większy problem – rosyjskie rakiety wciąż niszczą rafinerie i składy paliw, a większość stacji benzynowych wieje pustkami. Przed tymi, które mają paliwo, ustawiają się kilometrowe kolejki, w których żeby kupić 20 litrów oleju napędowego, trzeba czekać po kilka godzin. Cena za litr – ok. 44 hrywien (prawie 7 zł). Bez problemu można natomiast kupić LPG, ale jego cena poszybowała w górę – za litr płacimy ponad 30 hrywien.
A jeśli ktoś nie zdoła zatankować oficjalnie? Bez obaw, natura nie znosi próżni. Na trasie kijowskiej pojawiają się „mobilne CPN-y”. Miejsce eleganckich szyldów zajęły w nich tekturowe napisy z wyrysowanym cyrylicą symbolem diesla, a miejsce czytników kart – grube portfele. Kierowcy w potrzebie muszą się mocno za nie złapać, bo komfort nabycia poszukiwanego paliwa wiąże się z 50-procentową marżą – litr ON kosztuje tam 66 hrywien (czyli prawie 10 zł).
Rejestracja pomocy
Granica w Medyce. Kilkukilometrowy sznur samochodów: rejestracje z Niemiec, Francji, Włoch, Polski. Ale nie są to wolontariusze, jadący z pomocą na Ukrainę. To kupione na Zachodzie auta, sprowadzane przez Ukraińców, zachęconych przez czasowe zawieszenie cła. Niektóre rozbite, inne w świetnym stanie.
Busy i ciężarówki jadące z pomocą w tej kolejce nie stoją, ale – w odróżnieniu od pierwszych tygodni wojny – też muszą swoje odczekać. Konieczne jest wypełnienie szczegółowego formularza celnego: co wieziemy, w jakich ilościach, dokąd. To utrudnienie, ale zrozumiałe – gdy na Ukrainę zaczęła docierać masa pomocy, pojawili się też cwaniacy, którzy pod pozorem wolontariatu przewozili z Polski towary, trafiające potem nie do rąk potrzebujących, a do sklepów. – W momencie, gdy wprowadzili rejestrację pomocy, znacząco spadła ilość wolontariuszy jeżdżących w tę i z powrotem. Oczywiście pewnie ciężko jest sprawdzić dokładnie, gdzie i co zostało przekazane, ale skończyła się wolnoamerykanka i większość cwaniaków nie chce ryzykować – mówi jeden z Ukraińców uczestniczących w przekazywaniu polskiej pomocy w głąb kraju.
Na bieżąco
Korzystanie z polskich kart SIM na Ukrainie oznacza wysoki rachunek po powrocie do kraju. Lepiej zatem na czas pobytu odstawić ciągłe zerkanie do Twittera, Telegrama czy Facebooka w poszukiwaniu najświeższych informacji. One same do nas dotrą, tym bardziej że zaraz za granicą część ekipy przesiada się do większego, ukraińskiego busa, z miejscowymi kierowcami, którzy są na bieżąco.
– Dzisiaj cała Ukraina jest wkurzona głosowaniem naszego jury w Eurowizji. Polska powinna dostać maksimum punktów – mówi jeden z naszych kierowców, Wowa. I na dowód pokazuje ukraińskie media społecznościowe, które rzeczywiście aż kipią wyrazami oburzenia.

Ks. Przemysław Szewczyk, prezes stowarzyszenia Dom Wschodni, przy jednym z bilboardów, ze słowami podziękownia Polsce za pomoc
Wschód jeszcze bliższy
Dom Wschodni, nieduże stowarzyszenie z Łodzi, od niemal dziesięciu lat zajmuje się przybliżaniem Wschodu Polsce. Jego nazwa może być jednak myląca. Pierwotne i główne zainteresowanie środowiska to Bliski Wschód: Syria, Liban, Egipt, afrykańskie wybrzeże Morza Śródziemnego.
Do 24 lutego właśnie tam prowadzona była działalność pomocowa: wsparcie dla chrześcijańskiej społeczności w Syrii, niepełnosprawnych w Egipcie, poszkodowanych w wyniku wybuchu portu w Bejrucie czy przekonywanie Afrykańczyków do niepodejmowania nielegalnych i śmiertelnie niebezpiecznych prób dostania się do Europy.
Jednak w momencie wybuchu wojny oczywistym się stało, że trzeba pomagać na tym jeszcze bliższym Wschodzie. Natychmiast ruszyły zatem konwoje – początkowo na granicę lub tuż za nią – które przewoziły uchodźców. Potem wolontariusze zapuszczali się coraz bardziej w głąb Ukrainy i – nauczeni pozytywnym doświadczeniem z Syrii i Libanu – nawiązywali kontakty z lokalnymi środowiskami.
Dzięki temu szybko udało się stworzyć dwa hotspoty – w Czerwonohradzie i Lwowie. Trafiają do nich uchodźcy z objętych działaniami wojennymi części Ukrainy. Znajdują w nich dach nad głową, wyżywienie, opiekę. Ci, którzy nie mają dokąd wrócić (bo ich domy zniszczyła moskiewska sotnia), wyjeżdżają z nich dalej, do Polski. Ale większość chce przeczekać i wrócić do domów. Jedzą polskie makarony i mięso, śpią na polskich łóżkach. Dzięki bezpośredniemu kontaktowi z lokalnymi grupami, wiadomo, co trzeba do nich przywieźć. Tym razem były to puszki z jedzeniem i składane łóżka. – Bardzo wygodne. Jest zdecydowana różnica w porównaniu ze spaniem na cienkim materacu – przyznaje jeden z tymczasowych mieszkańców hotspotu w Czerwonohradzie, ojciec trójki dzieci.
Nie ufaj nawigacji
Podróż z granicy do Kijowa zajmie nam 10 godzin, mimo że nawigacja wskazuje połowę tego czasu. Trzeba jednak uwzględnić fakt, że drogi są w części zniszczone przez wojnę, w części – dużo gorsze niż w Polsce. Poza tym przed Kijowem zaczynają się punkty kontrolne, na których też trzeba spędzić trochę czasu. Szczególnie wtedy, gdy dociera się do nich po rozpoczęciu godziny policyjnej.
Jeden z busów, którymi jechaliśmy, złapał w trasie gumę. Szczęśliwie była to opona z tyłu, a nawierzchnia nie pozwalała na szybką jazdę. Ale do przewidywanego czasu podróży trzeba było dodać bitą godzinę (weź tu, człowieku, odkręć śruby z kołem zapasowym, nieruszane od siedmiu lat – pewnie da się w warunkach laboratoryjnych, ale w naszym przypadku śruby pękły).
Na marginesie – kupno pojedynczej opony, szczególnie używanej, nie wchodzi w grę. Trzeba kupić minimum dwie, ale najchętniej cztery. Trzeba też się trochę najeździć. – Kupiliśmy na ukraińskim odpowiedniku OLX-a. Sprzedawca stacjonował w jednym z kilku tysięcy identycznych, blaszanych garaży. Gdyby nie wyjechał po nas swoim autem, na pewno byśmy do niego nie trafili – mówi Michał, wolontariusz Domu Wschodniego.
Więc chodź, pomaluj mój świat…
Przy ukraińskich drogach jest mnóstwo billboardów. To, co rzuca się w oczy, to zdecydowana przewaga plakatów w barwach niebiesko-żółtych. I chodzi tu o reklamy komercyjne – producenta okien, telefonii komórkowej, dealera samochodów. Ta tendencja wcale nie pojawiła się po 24 lutego. – Tak było zawsze – twierdzi Wasyl, jeden z „naszych” Ukraińców.
Ale mnóstwo jest też przy drogach billboardów patriotycznych. One w sposób oczywisty są niebiesko-żółte, najczęściej z wkomponowaną ukraińską flagą. Treść? Trzeba przyznać, że najpopularniejszy jest, kultowy już, choć niecenzuralny, zwrot z Wyspy Węży – w przeróżnych kombinacjach. Ukraińcy podkreślają też, że to ich ziemia, a agresorzy – jeśli pozostaną – to w niej. Dużo jest billboardów nawiązujących do wiary. „Dziękujmy Bogu, że nasze oczy zobaczyły poranek nowego dnia”, „Boże, chroń Ukrainę”, „Bądź z nami, Panie, wspieraj nas i zmiłuj się nad nami” czy „Chrystus zmartwychwstał, zmartwychwstanie Ukraina”. Na plakatach pojawia się też Polska „PolandFirstToHelp – szczerze dziękujemy”.
No i oczywiście – mnóstwo niebiesko-żółtych flag. A czasem, obok nich – flagi czerwono-czarne.

Opustoszałe podwórko w Makarowie
Miasto, które się budzi
Kijów to miasto, do którego wraca życie. Oczywiście w reżimie wojennym, z codziennymi, a raczej conocnymi alarmami bombowymi, godziną policyjną, workami piasku w oknach i zaporami gotowymi w każdej chwili do zablokowania jazdy. Z restauracjami, w których menu jest nieco niekompletne, nie można kupić alkoholu, a godziny pracy dostosowane są do wojennych warunków.
Jest to jednak również – dla stałych mieszkańców – miasto wymarłe. Szerokie ulice, które w czasie pokoju stoją w korkach, są w godzinach szczytu niemal puste. Budynki administracji otoczone posterunkami wojskowymi i policyjnymi, wciąż gotowe są na ataki rakietowe. Na korytarzach nie ma oświetlenia, zamiast windy lepiej korzystać ze schodów. Okna oczywiście zabezpieczone workami z piaskiem.
Ślady nawały orków
W Kijowie spotykamy się z szefem administracji obwodu kijowskiego. Kwadrans rozmowy o tym, co jest potrzebne i w czym można pomóc. Wchodzimy z ideą budowania domów modułowych, a wychodzimy z umówionym za chwilę spotkaniem z zastępcą szefa. Tam dziesięć minut rozmowy i dostajemy przewodnika, który zawiezie nas do dwóch podkijowskich gmin. Nie do Buczy i Irpienia, bo tam było już mnóstwo gości i obietnice wszechstronnej pomocy, ale do Dmytrywki i Makarowa. Tamtędy też przeszła rosyjska nawała, niszcząc, co spotkała na drodze.
Wójt Dmytrywki zakasuje rękawy i obwozi nas po swojej gminie. Kilkadziesiąt budynków zostało zniszczonych przez rosyjską artylerię doszczętnie – te Ukraińcy już rozebrali i szykują się do ich odbudowy. My oglądamy te, które stoją, ale wymagają kompletnego remontu. I małe, jednorodzinne, i duże, świeżo wybudowane bloki. Nie było tam żadnych instalacji wojskowych. – Niszczyli wszystko, co spotkali na swojej drodze. Chcieli nas przestraszyć – mówi wójt. W miejscowym domu kultury zostawiamy żywność o długim terminie ważności. Jej część trafi do miejscowych terytorialsów.
Jedziemy na północ, drogą wjazdową od strony Buczy. Nagle stajemy i wysiadamy z busów. Po prawej stronie drogi – pobojowisko. Na poboczu ścięte drzewa, po drugiej stronie nadpalone. Tutaj rozegrała się potyczka pancerna – 10 rosyjskich czołgów starło się z dwoma czołgami ukraińskimi. I wygrali… Ukraińcy. Nieprawdopodobne... – Tak, ale naszymi czołgami dowodził instruktor, który zęby zjadł na szkoleniu naszych w tankach. Na wylot znał ruski sprzęt, ruskie zwyczaje i ułomności. A dodatkowo – znał teren. Wykorzystał wszystkie te atuty i rozwalił agresorów – mówi wójt.
Jedziemy dalej. Makarów. Tutaj skala zniszczeń jest jeszcze bardziej przerażająca. Rosjanie zniszczyli tam m.in. przedszkole i ambulatorium miejscowego szpitala. Z przedszkola ocalały mury i schody. Przy frontowym wejściu namalowana jest bajka o rzepce. Ona przetrwała, ale budynek wymaga generalnego remontu, być może wyburzenia. Jeszcze gorzej wygląda ambulatorium – rosyjska rakieta wypaliła je do gołej ziemi, z której sterczą powyginane, metalowe kikuty.
W tej gminie Rosjanie zniszczyli ponad 2 tysiące domów, z czego kilkaset nie nadaje się do remontu. – Czy wiecie, ile potrzeba na to pieniędzy? – pytamy. – Jeszcze nie. Jeszcze liczymy, ile domów zostało zniszczonych – pada odpowiedź. Nad zniszczonym budynkiem miejskim dumnie powiewa potężna flaga Ukrainy. Z kilkudziesięcioma śladami po rosyjskich kulach…
Po trzech godzinach mamy już wyraźny obraz potrzeb – przedszkole, ambulatorium, setki domów do remontu i odbudowy. Tę ostatnią kwestię Dom Wschodni z powodzeniem realizuje już w Libanie. Przedszkole i ambulatorium to wielka inwestycja, na którą trzeba będzie znaleźć duże pieniądze. Ale to wyzwanie, które ktoś musi podjąć.
Ludzie z bloków
Do Kijowa wracamy okrężną drogą – przez Buczę i Irpień. W Buczy nawet się nie zatrzymujemy – przez okna busa widać zniszczenia, które wryły się w pamięć z internetowych i telewizyjnych relacji. Stajemy natomiast w Irpieniu, przy zrytym bombami stadionie miejskim „Czempion” i zmasakrowanym budynku Domu Kultury. Obok rosyjską nawałę przetrwało starsze małżeństwo. Kobieta wpuszcza nas do środka. – Zostały tylko mury i komin. Zniszczyli nawet ogródek warzywny – narzeka. – A tutaj bomba uderzyła w betoniarkę. Szczęście, że nie poleciała dwa metry dalej, bo już by nas nie było – dodaje jej mąż.
W tym czasie do busa, zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, podchodzą dwie kobiety. Obie dostają zapas makaronu i konserwy. Mówią, że parę metrów dalej mieszka dużo ludzi, którzy nie uciekli przed Rosjanami. – Pokaże nam pani? – pytamy. Kobieta wsiada i wjeżdżamy między bloki. Ktoś przychodzi. Otwieramy busa. Po chwili, niemal bezszelestnie, pojawiają się kolejni ludzie. Żyją w mieszkaniach na niższych piętrach. Ks. Przemysław Szewczyk, szef Domu Wschodniego, wyciąga paczkę pampersów. – Potrzebujecie? – pyta ludzi. – Skądże. Tutaj już nie ma żadnych dzieci, wszystkie wyjechały – odpowiadają ludzie.
Ale jedzenie rozchodzi się błyskawicznie. – Ty już przecież masz dużo rzeczy, zostaw dla innych – bystry młodzieniec zauważa, że jedna z kobiet ma pełną torbę i jeszcze raz ustawia się w kolejce. A przecież ciągle dochodzą nowi potrzebujący. Wszystko odbywa się spokojnie, może z wyjątkiem dynamicznej walki, jaka rozgrywa się między dwoma psami. Właścicielka jednego z nich, próbując rozdzielić czworonogi, upada na ziemię. Chcę pomóc jej wstać, ale ona z uśmiechem dziękuje. – Dam radę. Przeżyłam ruskich, to taki upadek też przeżyję – odpowiada.
Zostawiamy więcej paczek. – Rozdzielcie je sprawiedliwie – mówimy. Od razu organizuje się komitet blokowy, ludzie ustawiają się w kolejce. My jedziemy dalej.
Po powrocie do Polski jeszcze przez kilka dni jest odruch sprawdzania, czy na mijanych blokach lub kamienicach są jakieś ślady bombardowań czy ataków rakietowych. Z ulgą dojeżdża się do stacji benzynowej, na której można zatankować do pełna i bez kolejki, a potem wchodzi do sklepu spożywczego, który – jak co dzień – ma pełną gamę produktów.
Brzmienie ukraińskiej mowy na osiedlowych placach zabaw nabiera zupełnie innego wymiaru, gdy wspomina się takie same place pod Kijowem – zryte bombami, otoczone wypalonymi blokami. Puste.