Ta historia brzmi jak gotowy scenariusz na film sensacyjny, którego kolejne wątki rozgrywają się przed oczami kilku pokoleń Polaków. Jest w niej wszystko: i charyzmatyczny człowiek, który swoimi działaniami szkodzi potężnemu reżimowi, i tajni agenci, udający jego przyjaciół, i tajemnicze ucieczki byłych współpracowników, jakieś zakopane w lesie materiały, jest tu również nagła, dziwna śmierć głównego bohatera, którą przez całe dekady brano za naturalną.
Obecnie jesteśmy w takim momencie tej historii, w którym okazuje się, że główny bohater nie zmarł na zwykły zator płucny, ale został otruty. Przed nami ciągle ustalenie jego morderców, ich zleceniodawców i dokładnych motywów oraz odtworzenie całości wydarzeń z końca lat 80. ubiegłego wieku.
Najbardziej niezwykłe jest to, że główny bohater tej historii – ks. Franciszek Blachnicki – jest jednym z największych „influencerów” współczesnego Kościoła w Polsce, wymieniany jednym tchem zaraz obok Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego. Jego życie zaś to opowieść równie sensacyjna, jako opowieść o okolicznościach śmierci.
– W wyniku prowadzonego bardzo skrupulatnie śledztwa nie ulega dziś żadnym wątpliwościom, że ks. Franciszek Blachnicki został zamordowany, został otruty. Był kolejną ofiarą systemu komunistycznego, ofiarą, która padła dlatego, że prowadziła piękną działalność duszpasterską. Trafiał jako charyzmatyczny kapłan do tysięcy rzeszy młodych ludzi. Postrzegany jako wielkie zagrożenie dla systemu komunistycznego, był prześladowany, szykanowany, więziony i w konsekwencji okrutnie zamordowany – powiedział prokurator generalny Zbigniew Ziobro podczas konferencji zwołanej 14 marca wspólnie z Instytutem Pamięci Narodowej.
Kim był ks. Blachnicki?
Ksiądz Franciszek Blachnicki jest znany przede wszystkim jako twórca i duchowy ojciec Ruchu Światło-Życie, w uproszczeniu nazywanego „Ruchem oazowym”. Cała jego biografia jest rzeczywiście gotowym materiałem na film: w dzieciństwie cudownie ratowany z wielu zagrożeń życia, w młodości harcerz, żołnierz kampanii wrześniowej, działacz konspiracji, jeniec obozu w Oświęcimiu; skazany przez Niemców na śmierć – w niewyjaśniony sposób ocalony i równie cudownie nawrócony na żywą wiarę. Wreszcie, już jako kapłan – znany „Boży szaleniec” z setką pomysłów na minutę, dążący przede wszystkim do tego, by katolików w Polsce doprowadzać do osobistego spotkania z Bogiem, a przez to – do wewnętrznej wolności. Założony przez niego ruch oazowy miał za zadanie wprowadzać w życie postanowienia Soboru Watykańskiego II, kształtując młodych ludzi na dojrzałych wiernych, którzy oddolnie będą ożywiać swoje parafie, wpływać na rodziny i zmieniać społeczeństwo i Kościół.
– Moim zdaniem nie da się zrozumieć polskiego katolicyzmu i jego dynamiki bez analizy życiorysu ks. Blachnickiego, jego pomysłów czy jego wizji. Ukształtowany przez maryjność św. Maksymiliana, przez II Sobór Watykański oraz ruch charyzmatyczny ks. Blachnicki wywarł ogromny wpływ na rzesze młodych ludzi, przygotowując ich choćby na „Solidarność” – mówił Tomasz Terlikowski, autor biografii ks. Blachnickiego, w wywiadzie dla „Przewodnika” w 2021 r.
Niebezpieczny dla reżimu
Właśnie z powodów tak szerokiego wpływu na Polaków w okresie PRL-u ks. Franciszek Blachnicki od początku budził niepokój i zainteresowanie komunistycznych władz, które na różne sposoby go inwigilowały, prześladowały i utrudniały mu życie. Przez większą część czasu były to działania umiarkowanie skuteczne, jednak – jak dziś przekonujemy się coraz mocniej – zmieniło się to w momencie, gdy wyjechał za granicę.
Stan wojenny zastał założyciela Oaz w Rzymie. Poszukiwany w kraju listem gończym za działalność opozycyjną, osiadł na stałe w Republice Federalnej Niemiec, gdzie w Carlsbergu polska społeczność zaczynała prowadzić lokalny ośrodek duszpasterski. Adaptując się natychmiast do nowej sytuacji, zaczął i tu tworzyć kolejne dzieła, przede wszystkim drukarnię Maximilianum oraz Chrześcijańską Służbę Wyzwolenia Narodów, mającą wspierać dążenia niepodległościowe w różnych krajach demokracji ludowej. Działalność ta jednak szła wolniej niż wcześniejsza w Polsce. Dziś wiemy, że jedną z głównych tego przyczyn były sabotaże ze strony różnych agentur (polskiej, radzieckiej, niemieckiej), a zwłaszcza przeniknięcie do jego bliskiego otoczenia dwójki agentów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa (SB), udających zaangażowane w „Solidarność” i świeżo nawrócone małżeństwo. Z założenia ufający ludziom ksiądz powierzał im coraz ważniejsze funkcje, w tym kierowanie drukarnią, i nie dowierzał pogłoskom o tym, że państwu Gontarczykom nie można ufać.
Co się wydarzyło 27 lutego 1987 roku
Wiarygodne ostrzeżenia o tym, że Jolanta i Andrzej Gontarczykowie są agentami SB, ks. Blachnicki dostał od ludzi „Solidarności Walczącej” pod koniec 1986 r. „Trudno mi w to uwierzyć” – miał odpowiedzieć, domagając się dowodów. Ponieważ jednak ostrzeżeń było kilka, sam zaczął się orientować, że coraz słabsze działanie drukarni może nie być dziełem przypadku. Jego najbliżsi współpracownicy mówią, że dwa dni przed śmiercią w zaufanej rozmowie przyznał, że „Gontarczykowie rozwalili Maximilianum”.
W piątek 27 lutego 1987 r. – ostatniego dnia swojego życia – był w dobrym zdrowiu, miał tylko niegroźne skaleczenie, co relacjonują panie z jego Instytutu, mieszkające wówczas w Carlsbergu. Wszyscy zapamiętali jednak, że tego dnia w drukarni miał z państwem Gontarczykami jakąś sprzeczkę: co było rzadkością przy łagodnym temperamencie tego księdza. Po obiedzie udał się na drzemkę, skąd nagle zaalarmował współmieszkańców, że nie może oddychać. Wezwany na miejsce lekarz próbował pomóc, ale na niewiele się to zdało: ks. Blachnicki zmarł. Orzeczony w akcie zgonu zator płucny został naiwnie połączony z posiadanym skaleczeniem, więc niewielu miało wątpliwości co do nagłej natury jego śmierci. Nie przeprowadzono nawet sekcji zwłok.
Wszyscy jednak odnotowali, że państwo Gontarczykowie pospiesznie wyjechali: tak pospiesznie, że zostawili nawet w szafach swoje rzeczy, a na stole niedopitą herbatę. Dziś wiadomo, że wobec zagrożenia dekonspiracją, zostali wezwani przez swoich oficerów prowadzących i przez różne kraje przerzuceni z powrotem do Polski. Ich rola w całym zdarzeniu jest obecnie wnikliwie badana przez kontynuowane śledztwo IPN. Szczególnie, że oboje nadal żyją.
Nie tylko wyznawca, ale i męczennik
Ogłoszone właśnie wyniki analiz przeprowadzonych na ekshumowanych w 2020 r. szczątkach ks. Blachnickiego mogą znacząco wpłynąć na dalsze losy toczącego się od 1995 r. jego procesu beatyfikacyjnego. Proces ten kwalifikował go bowiem dotychczas jako „wyznawcę” – osobę w stopniu heroicznym praktykującą cnoty chrześcijańskie. W tej kwalifikacji starania o wyniesienie go na ołtarze są już na ostatniej prostej: w 2015 r. papież Franciszek zatwierdził dekret o heroiczności jego cnót, a do uznania go za błogosławionego brakowało tylko zatwierdzenia cudu za jego wstawiennictwem. Cud ten jednak ciągle nie został zgłoszony, choć jak podkreśla ks. Marek Sędek, moderator generalny Ruchu Światło-Życie, zgłoszeń o cudownych uzdrowieniach po modlitwie za wstawiennictwem tego sługi Bożego, napłynęło bardzo wiele.
– Żadne z nich nie spełniało jednak wyśrubowanych wymagań Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, która wymaga zgłoszenia cudu całkowicie niewytłumaczalnego z punktu widzenia medycyny. Większość tych cudów była zaś uzdrowieniami dzieci, funkcjonowanie organizmów których bywa zaskakujące dla wiedzy lekarzy – wyjaśnia ks. Sędek.
Właśnie z powodu tego „brakującego” cudu zaraz po ogłoszeniu otrucia jako prawdziwej przyczyny śmierci ks. Blachnickiego pojawiły się głosy, że dzięki temu będzie można zacząć starania o zmianę kwalifikacji procesu beatyfikacyjnego na „męczennika”. Tu zaś do ogłoszenia świętości nie jest wymagany cud, ale udowodnienie śmierci za wiarę.
W to, że może się to udać, nie wątpi zaś ani postulator procesu beatyfikacyjnego bp Adam Wodarczyk, ani abp Wiktor Skworc, metropolita katowicki, z której to metropolii pochodził sługa Boży. – Nowe informacje IPN mówiące, że został zamordowany przez funkcjonariuszy służb komunistycznych, prowadzą do zmiany kwalifikacji prowadzonego procesu beatyfikacyjnego na proces „męczennika za wiarę”, ponieważ komunizm w swoich założeniach miał nienawiść do Kościoła – uważa bp Wodarczyk. Abp Skworc dodaje zaś, że do zmiany kwalifikacji procesu na proces męczennika niezbędne jest zakończenie śledztwa IPN, w tym ustalenie sprawców i motywów zabójstwa świętego kapłana. Widzi w tym jednak pewien znak od Pana Boga.
Dotychczas czekano na cud za wstawiennictwem sługi Bożego, ale mimo różnych zgłoszeń nie było takiego wydarzenia, które spełniałoby wymagane kryteria. Było to znakiem, że pewnie on nie potrzebuje cudu, bo był męczennikiem, i wtedy droga do jego beatyfikacji może być otwarta w inny sposób: jego ofiarą życia.