Uczyłam się go dziesięć lat. Wcale nie z wyboru, ale dlatego, że był taki przymus. Od piątej klasy szkoły podstawowej i jeszcze dwa lata na studiach jako obowiązkowy lektorat. Zdaje się, że byłam ostatnim rocznikiem, którego ten obowiązek dotyczył. Ale zetknęłam się z nim wcześniej: jako siostra kilka lat starszej siostry oglądałam sobie jej kolorowe rosyjskie podręczniki. Niby ze względu na obrazki, ale i litery o przedziwnych kształtach mnie ciekawiły. Potem, w szkole, przez krótki czas język niemiecki był bardziej znienawidzony od rosyjskiego, ale szybko rosyjski przejął prowadzenie. Wiadomo: język wroga nigdy nie będzie ulubionym, choć stare przysłowie mówi, że dobrze jest go znać. Dzieciaki jednak nie znoszą, jak im się coś narzuca. Uczyliśmy się z przymusu, więc byle jak i tylko dzięki temu, że trwało to tyle lat, co nieco zapisało nam się w pamięci. Jeśli ktoś przez te wszystkie ostatnie lata nie miał z rosyjskim żadnej styczności, pamięta zaledwie kilka słów, za to z pewnością bezbłędnie odczyta bukwy. Pomogło mi to, gdy musiałam odczytywać zapisy w warszawskich księgach parafialnych z okresu zaborów. I jeszcze to wspaniałe uczucie wzbudzania niekłamanego podziwu u moich nastoletnich dzieci, gdy odczytywałam płynnie całe zdania napisane oczywiście bukwami. W liceum przeżyłam chwilę snobowania się na rosyjską literaturę i sztukę do tego stopnia, że w radzieckiej księgarni na ulicy Ratajczaka w Poznaniu kupiłam sobie Zbrodnię i karę w wydaniu moskiewskim.
No ale teraz, teraz rosyjskie wyrazy sypią się jak z rękawa. Wystarczyło kilka dni obcowania z językiem poprzez social media – oczywiście w temacie ukraińskim – i już zapadka się otworzyła. Ukraiński zbliżony jest do rosyjskiego, a ja zaczynam już wyłapywać pewne różnice. Tu trzeba być ostrożnym. Moja ukraińsko-węgierska przyjaciółka już dwadzieścia lat temu ostrzegała mnie przed używaniem rosyjskiego w rozmowach z Ukraińcami. Nie znosili go bardziej niż my. Wiadomo: był to język okupanta, którym byli zmuszeni się posługiwać. A dzisiaj tym bardziej. Dlatego z Polakami wolą pogadać po angielsku i nawet ukraińscy pisarze, którzy po rosyjsku pisali książki, ogłaszają, że nigdy więcej nie zapiszą słowa w tym języku. Na przykład Wołodymyr Rafiejenko, poeta i pisarz urodzony w Doniecku. Powiedział: koniec. I dodał: „Rosja, zdaniem Rosjan, jest wszędzie tam, gdzie znajdzie się choćby jeden człowiek, który używa języka rosyjskiego”.
Nie przesada z tym biednym językiem Tołstoja? To skąd w Dumie projekt ustawy o uznaniu za Rosjan wszystkich, którzy posługują się rosyjskim i należą do narodów, które historycznie zamieszkują tereny Rosji?