Dlaczego chcemy „namalować katolicyzm od nowa”? – pytał Dariusz Karłowicz, pomysłodawca projektu i kurator wystawy w krużgankach klasztoru dominikańskiego w Krakowie. I podkreślając znaczenie projektu zorganizowanego przez Fundację Świętego Mikołaja i „Teologię Polityczną”, odpowiadał: „Chodzi o to, by opowiedzieć prawdy wiary językiem współczesnej sztuki. To zadanie fundamentalne. Zależy od tego rozumienie wiary i liturgii. Jeśli religia nie przemówi do współczesności w jej języku, młodzi ludzie będą od niej odcięci, pozbawieni tego doświadczenia”.
Oczywiście można z tym założeniem dyskutować, ale wszyscy się zgodzimy, że współczesna sztuka sakralna przechodzi kryzys, bo właściwie nie istnieje. Nie wspominamy tutaj o sztuce religijnej, czyli inspirowanej chrześcijaństwem, lecz o sakralnej, związanej z kultem. Warto więc dyskutować o języku sztuki współczesnej, uczyć jej odbioru, edukować księży, którzy wciąż wolą bezpieczny oleodruk od oryginalnej pracy artysty współczesnego.
Projekt rozpisany na dwie dekady rozpoczął się od zadania tematu nowej interpretacji ikonografii znanej na całym świecie: Jezusa Miłosiernego. – Chodzi i Prawdę i Piękno – mówił Karłowicz.
Wersje
W 1931 r. siostra Faustyna Kowalska zapisała w pierwszym ze swoich zeszytów: „(…) ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony a drugi blady. W milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i radością wielką. Po chwili powiedział mi Jezus: Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz z podpisem: Jezu, ufam Tobie”.
Faustyna malować nie potrafiła. Trzy lata później jej ówczesny spowiednik, ks. Sopoćko, którego poprosiła o pomoc, obstalował namalowanie obrazu swojemu sąsiadowi. Eugeniusz Kazimirowski, uczeń m.in. Wyczółkowskiego, który w Wilnie pracował jako nauczyciel i dekorator teatralny, zgodził się namalować obraz według instrukcji s. Faustyny, za pewną sumę. Przychodziła do pracowni dwa razy w tygodniu, czasem dodawała słowa Jezusa, który dopowiadał: „Te dwa promienie oznaczają krew i wodę – blady promień oznacza wodę, która usprawiedliwia dusze; czerwony promień oznacza krew, która jest życiem dusz…”, „Spojrzenie moje z tego obrazu jest takie jako spojrzenie z krzyża”. Z ostatecznego efektu nie była zadowolona, cała postać nie wydała jej się podobna, była rozżalona, że Zbawiciel na obrazie nawet w części nie jest tak piękny jak Go widziała, płakała. Chrystus miał jej wtedy powiedzieć: „Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej”. To z tego obrazu powstawały pierwsze obrazki.
Ale większą popularność zdobył inny wizerunek, namalowany przez Adolfa Hyłę, ucznia Jacka Malczewskiego, pod kierunkiem drugiego spowiednika świętej, ks. Józefa Andrasza. Obraz, a właściwie dwa obrazy, powstały w Łagiewnikach w 1944 r. Ten drugi szybko zasłynął łaskami i to jego reprodukcje można spotkać na całym świecie. Hyła po wojnie namalował niemal sto kopii obrazu. Niektóre różniły się tłem. Czasem Jezus chodzi po kwitnących łąkach, w tle majaczy polski nizinny krajobraz, niebieskie niebo zasnute jest białymi obłokami. Na innych Hyła domalował tzw. gorejące serce, z którego wytryskują promienie.
W Warszawie w czasie okupacji dwóch innych artystów, Stanisław Batowski i Zdzisław Eichler, namalowało kolejne wersje Jezusa Miłosiernego według wskazań s. Faustyny. Jeden na tle krzyża, drugi na tle zrujnowanego miasta.
Na początku lat 50., kiedy pojawiły się krytyczne opinie podważające teologiczną wartość obrazu Jezusa Miłosiernego, rozpisany został konkurs na nowy wizerunek, który nawiązywałby do przekazu ewangelicznego ustanowienia przez Jezusa sakramentu spowiedzi w Wieczerniku. Zwycięzcą konkursu okazał się wileński malarz Ludomir Ślendziński. Komisja Główna Episkopatu Polski uznała ten obraz za wzór do naśladowania przez innych artystów.
Jak widać, wersji obrazu Jezusa Miłosiernego do połowy XX w. powstało wiele, wszystkie według wskazań zakonnicy. Choć umówmy się: wskazania zawarte w jej dzienniczku nie były zbyt szczegółowe. Najwięcej usłyszał ich Kazimirowski, z ust samej mistyczki. Reszta malarzy opierała się na kilku zdaniach. Wiadomo, że Jezus ubrany był w białą szatę, jedną rękę unosił w geście błogosławieństwa, drugą rozchylał koszulę na piersi, spod której wydobywały się na świat promienie: czerwony i blady. Patrzył jakby z krzyża. Czy to znaczy, że z góry w dół, czy może należałoby to rozumieć metaforycznie?
W kolejnych dziesięcioleciach różni artyści starali się przekazać prawdę o Jezusie Miłosiernym. Jedna z lepszych interpretacji powstała w latach 80. XX w. z ręki poznańskiej artystki, Danuty Waberskiej.
Efekty
Po co więc Jezusa Miłosiernego malować od nowa? Po to, żeby przybliżyć go współczesnemu człowiekowi, do którego język sztuki z początków XX wieku już nie przemawia. Sztuka sakralna, która zaczyna się i kończy na niezbyt dobrym obrazie postaci, powielana w formie oleodruków, jakie wiszą w większości polskich świątyń, nie tyle ociera się o kicz, ile po prostu jest kiczem. Nie dość, że nie zachwyca, to i nie pomaga w kontemplacji, nie prowokuje do głębokich rozmyślań i do modlitwy. Więc tak, pomysł ożywienia sztuki sakralnej, uwspółcześnienie języka, jest jak najbardziej chwalebny. O sztukę trzeba dbać, szczególnie o sztukę sakralną, której zadaniem jest zbliżać do Boga. Dobrze, żeby była oknem do nieba, jak mówią o ikonach prawosławni. Oknem na rzeczywistość Boską, rzeczywistość, do której zmierzamy. Prawosławne ikony oparły się duchowi czasów, nawet te powstałe według dawnych kanonów patrzą na nas z tamtej strony. Ruch malarzy nowej ikony, korzystając z tamtych kanonów i współczesnego języka, proponuje dzieła sakralne o wysokim stopniu artystycznym. Więc może i artyści katolicy odświeżyliby swój język? Może zaproponowaliby człowiekowi XXI wieku coś ciekawego, zaskakującego, głębokiego, poruszającego?
Zaproszeni do udziału artyści malarze długo przygotowywali się do wykonania zadania. Zorganizowano dla nich warsztaty pod kierunkiem teologów i historyków sztuki, studiowali Dzienniczek św. Faustyny, dyskutowali. Owoce ich pracy można oglądać na wystawie w Krakowie. Pokazane zostały obrazy dziesięciu malarzy: Jarosława Modzelewskiego, Ignacego Czwartosa, Wincentego Czwartosa, Jacka Hajnosa OP, Artura Wąsowskiego, Krzysztofa Klimka, Wojciecha Głogowskiego, Jacka Dłużewskiego, Bogny Podbielskiej, Beaty Stankiewicz. Wszyscy przyznali się, że była to dla nich praca niezwykle trudna, że wyzwaniem było uwolnienie się od tradycyjnego wizerunku. Bardzo w to wierzę, bo ten trud widać w każdym z płócien. Czy udało się znaleźć język współczesny dla tego przedstawienia? Aż ciśnie się na usta: szukali, szukali, lecz nie znaleźli. Próbowali iść w stronę prymitywizmu czy hiperrealizmu, ale bez przekonania. Szczególnie te wizerunki stylizowane na ludowość trącą „cepelią”. Największy problem chyba stwarzała im twarz Chrystusa, sięgali od wizerunku z Manoppello po rysy przystojniaka z fotografii reklamowej.
Czy wizerunki, które powstały, prowadzą nas ku Dobru? Czy otwierają na rzeczywistość mistyczną? Czy realizują program „namalować katolicyzm od nowa”, żeby było „głębiej, mądrzej, prawdziwiej, wewnętrznie przejmująco”? Niestety nie. Wyszło banalnie i infantylnie, może ze strachu przed wolnością wypowiedzi? Podobno obrazy niedługo mają zawisnąć w wybranych kościołach diecezji warszawsko-praskiej.