Logo Przewdonik Katolicki

Wciąż potrzebne świadectwo

Agnieszka Kostuch
Wilhelm Brasse tuż przed wyjazdem na Węgry fot. z archiwum rodzinnego

Od początku znalazł się na czarnej liście Niemców, jako ten, który jakoby „wyrzekł się swojego pochodzenia”. Wilhelm Brasse walczył o swoje przetrwanie, ale nie zatracił w Auschwitz człowieczeństwa. Choć był obozowym fotografem.

Po lekturze książki Anny Dobrowolskiej Byłem fotografem w Auschwitz. Prawdziwa historia Wilhelma Brassego chciałoby się najlepiej zamilknąć. Nawet jeśli już wcześniej żyło się z jakąś wiedzą na temat obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau i wiele faktów podanych przez bohaterów książki było mi znanych, ta opowieść poraża szczegółowością makabrycznych opisów. Ta siła przekazu jest spotęgowana przez głównego narratora – bezpośredniego uczestnika tego piekła zgotowanego przez Hitlera i rzesze jego popleczników. I tutaj od razu chciałabym zaznaczyć, z jakiej perspektywy powinniśmy patrzeć na Wilhelma Brassego. Był on taką samą ofiarą hitleryzmu i obozowego systemu jak ci, których musiał fotografować. To, że przeżył wojnę, nie uwolniło go od psychicznej udręki, nocnych koszmarów spowodowanych obozową traumą. Przez dziesiątki lat nie tylko miał – jak sam to określił – wstręt do fotografowania, ale i milczał na temat tego, co przeżył w Auschwitz. Pod koniec życia zdecydował się jednak podzielić swoim świadectwem. Tak powstał w 2005 r. film dokumentalny z jego udziałem Portrecista w reżyserii Irka Dobrowolskiego. Po kilkunastu latach od jego premiery Wydawnictwo Znak wypuściło książkę, która jest rozszerzoną wersją opowiedzianej w filmie historii. Zawiera ona wypowiedzi Brassego dotąd nieopublikowane, jak również wspomnienia współwięźniów, m.in. z komanda Erkennungsdienst, w którym zajmowali się fotografowaniem. Cytowane są też fragmenty wspomnień katów, jak Rudolfa Hössa. To wszystko sprawia, że dostajemy o wiele pełniejszy (od tego przedstawionego w filmie) obraz życia obozowego z chronologicznie opowiedzianą historią osobistą Brassego.

Próby charakteru
Od początku znalazł się na czarnej liście Niemców, jako ten, który jakoby „wyrzekł się swojego pochodzenia”. Dziadek Wilhelma miał pochodzenie alzackie, ale czuł się Austriakiem. Przeprowadził się do Żywca, gdzie urodził się ojciec Wilhelma, który z kolei utożsamił się w pełni z polskością, a jego ślub z Polką i udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. były tego wyboru przypieczętowaniem. Wilhelm wspomina swój dom i rodzinne miasto bardzo ciepło. Żywiec był wówczas prawdziwym wielonarodowościowym tyglem, gdzie panował duch tolerancji. „Dla nas wtedy nie miało znaczenia, czy ktoś był Żydem, Niemcem, Czechem. Spędzaliśmy razem czas, grywaliśmy w piłkę. Żydzi tak samo za nią ganiali jak my. Borstein… Weiss… Forner… Kornhauser… Ritter…” (s. 19). Dzielili się swoimi marzeniami. Wojnę przeżył tylko jeden z tych wymienionych kolegów. Co uratowało życie Brassemu? W dużym stopniu znajomość języka niemieckiego i opanowanie sztuki fotografowania. Pierwszą zawdzięcza dziadkowi, ojcu, szkole. Drugą – paradoksalnie – biedzie rodziców, przez którą nie mógł kontynuować nauki w gimnazjum i musiał wyuczyć się jakiegoś fachu pozwalającego zarabiać na życie. Padło na fotografię ze względów pragmatycznych – siostra ojca posiadała zakład fotograficzny w Katowicach. Fotografia stała się jego pasją, w której przez pięć lat wyspecjalizował się do tego stopnia, że później w obozie mimo młodego wieku był uważany za największego znawcę zarówno wykonywania fotografii portretowej, jak i jej obróbki w laboratorium. Ale zanim jeszcze trafił do obozu, był już kilkakrotnie poddawany próbie charakteru. W drodze do Lwowa, gdzie miał się stawić jako zmobilizowany do 6. Pułku Lotniczego, internowano go, ale udało mu się uciec i wrócić do Żywca. Kolejną próbą był spis ludności, urządzony przez Niemców na terenie Śląska w listopadzie 1939 r., w którym podał – ku niedowierzaniu urzędnika – narodowość polską. Pod koniec marca 1940 r., chcąc przekroczyć granicę węgierską, został wraz z towarzyszami schwytany przez Łemków, którzy oddali ich w ręce Gestapo, a ci odesłali do więzienia w Tarnowie. Stamtąd pod koniec sierpnia 1940 r. trafił do Auschwitz. Przytoczyłam te „przedobozowe” fakty z jego życia tak szczegółowo, bo w mediach społecznościowych spotkałam się z komentarzem „prawdziwego Polaka”, jakoby Brasse należał do volksdeutchów, którzy przygotowali listę Polaków do wysiedlania z Żywiecczyzny. Nie wiem, na podstawie czego jego autor wysnuł taki wniosek, ale w kontekście losu Brassego jest on nie tylko głupi, ale i haniebny. Wspominam o tym mało znaczącym incydencie przede wszystkim dlatego, żeby uczulić każdego następnego „prawdziwego Polaka”, żeby podobnie pochopnych wniosków-ocen nie wysuwał wobec nikogo przed poznaniem jego biografii. Imię i nazwisko niemieckojęzyczne nie przesądzały o tożsamości i postawie człowieka w czasie wojny.

Ocalone człowieczeństwo
W Auschwitz Wilhelm Brasse walczył przede wszystkim o swoje przetrwanie, ale nie zatracił tam człowieczeństwa. Wielokrotnie pomagał współwięźniom, podając im jedzenie czy starając się dla nich o pracę w lepszym komandzie (co znaczyło tyle, co dach nad głową i brak bicia kapo). Pomoc zawsze pociągała za sobą ryzyko. W dodatku czasem wydawała się skazana na niepowodzenie, jak w przypadku więźnia z Bielska, dla którego Brasse miał załatwić pracę w ich fotograficznym komandzie. Tak wspomina tamten przypadek: „Był już kompletnym muzułmanem, ręce miał całe w świerzbie. Pomyślałem sobie: «Rany boskie! Jak mój szef go zobaczy, od razu go wyrzuci, a ja dostanę po pysku». (…) Zaprowadziłem tego kolegę do kąpieli – to był szkielet powleczony skórą. Kąpielowy, który z zawodu był lekarzem, odciągnął mnie na bok i mówi, że szkoda brać tego człowieka, bo on dłużej niż dwa, trzy dni nie pociągnie. My jednak staraliśmy się mu pomóc, skombinowaliśmy surową cebulę od ogrodników i trochę cukru. O dziwo, wkrótce Józek zaczął normalnie chodzić. Jakby na przekór wszystkiemu przeżył” (s. 247). Po wojnie Brasse spotkał się z kilkoma ocalonymi dzięki jego pomocy.
W 1943 r. otrzymał kolejną propozycję zwolnienia z obozu, jeżeli przyjmie obywatelstwo niemieckie i wstąpi do wojska. Odmówił i zapłacił za to cenę nie tylko kolejnego roku w Auschwitz, ale i marszu śmierci, a następnie życia w wycieńczeniu w obozach pracy w Rzeszy, aż do 6 maja 1945 r., kiedy to Amerykanie wyswobodzili obóz w Ebensee, gdzie wegetował.
W końcu to on wraz z kolegą z komando ocalił makabryczne dowody zbrodni zarządzających obozem Auschwitz-Birkenau. Było to około 40 tysięcy fotografii więźniów, które kazano im spalić przed ewakuacją obozu.

Nieodrobiona lekcja
Tak, jak wspomniałam na wstępie, trudno jest o tej książce opowiadać, ale wiem, że trzeba. Bo niestety wciąż spotykamy się z haniebnymi wpisami w internecie, hasłami wykrzykiwanymi z trybun piłkarskich czy niesionymi na transparentach podczas marszów „prawdziwych Polaków” (w tym 11 listopada), które świadczą o nieodrobionej lekcji z historii i empatii. Co zatrważa mnie najbardziej, padają one nierzadko z ust ludzi deklarujących się jako katolicy. W dodatku wznoszone przez nich faszystowskie hasła, wykluczające ludzi ze względu na ich pochodzenie (żydowskie, arabskie), wyznanie czy orientację seksualną, mają być przejawem „obrony wiary chrześcijańskiej”. Dlatego świadectwa Wilhelma Brassego nie da się przecenić i trzeba wciąż o nim przypominać.  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki